Grzech zaniedbania – taka diagnoza pojawia się w mojej głowie, gdy widzę dylematy części polskich katolików, czy projekt ustawy o pełnej ochronie życia nie jest aby za bardzo, czy to na pewno roztropne, czy nikogo tym nie skrzywdzimy, nie sprowokujemy, czy nowe prawo będzie idealne (bo tylko takie poprzemy), czy nie lepiej odłożyć ten problem na kiedy indziej (czyli na święte nigdy) Niepotrzebne spory i dzielenie włosa na czworo, zamiast realnego, wspólnego działania w imię pryncypiów.
Feministki i środowiska lewicowe aktywnie protestują przeciwko proponowanej nowelizacji ustawy antyaborcyjnej, sięgając po przeróżne środki marketingowe i medialne – do czego mają oczywiście prawo. Co natomiast robimy my, katolicy? Boimy się. Tylko nie mogę pojąć, czego tak naprawdę. Przyjmujemy postawę zdystansowanych mędrków, nie umiejących podjąć właściwej decyzji. Zachowujemy się jak Franklin Delano Roosevelt, który w rozmowie z Janem Karskim, po zaznajomieniu go ze skalą ludobójstwa na ziemiach polskich, zbył kuriera ogólnikami, przechodząc na trzeciorzędne i mało ważne tematy. Poczekajmy, zastanówmy się, nie działajmy pochopnie.
Ale na co tu czekać, do jasnej anielki? Dawno nie było (i nie wiadomo, kiedy będzie następnym razem) okazji do zmiany złego prawa, pozwalającego zabijać dzieci w trzech, znanych wszystkim, przypadkach. Gdy otworzy się szerzej oczy i uruchomi wyobraźnię, to nie da się nie dostrzec historycznego momentu, w którym się znajdujemy. Hasło „moje pokolenie powstrzyma aborcję” może się ziścić, a nie być ciągle odległym marzeniem przyszłości – właśnie teraz, w roku 1050. rocznicy Chrztu Polski, ponad dekadę po odejściu do nieba św. Jana Pawła II, gdy mamy okazję zrealizować jego nauczanie. A ono w kwestii ochrony życia jest jednoznaczne, chciałoby się powiedzieć, do bólu. Jestem szczerze zadziwiony, że różne środowiska polskiego Kościoła, zwłaszcza świeckie, nie potrafią mówić w tej sprawie jednym głosem. Rozumiem, że można się spierać o różne rzeczy: o wymiar i potrzeby ewangelizacji, o dzisiejszą politykę, o odczytanie Ewangelii w kontekście wyzwań społecznych, pomocy charytatywnej, uchodźców itd. – ale o ochronę życia? Serio?
Słyszę, że trzeba uważać z naruszaniem „kompromisu aborcyjnego”, żeby nie sprowokować w przyszłości efektu „wahadła” – mianowicie gdy kiedyś rządy obejmą środowiska lewicowe, to zmienią prawo na jeszcze gorsze. To szkodliwy argument, bo nielogiczny i bazujący na półprawdach. Nie ma czegoś takiego jak „kompromis aborcyjny”, bo to by oznaczało, że kiedyś (w zamierzchłych latach 90.) dogadały się dwie przeciwstawne strony i ustaliły pewne status quo, które gwarantuje święty – o ironio – spokój. Nic takiego nie miało miejsca. Hasło „kompromisu aborcyjnego” zrodziło się później i dotyczy pewnej szczególnej sytuacji w czasach rządu Leszka Millera, używanie go do w kontekście omawianej ustawy to ahistoryzm i nadużycie.
Tak samo straszenie „wahadłem” nie ma zbyt mocnego umocowania w rzeczywistości. Owszem, lewica na pewno spróbowałaby zmienić prawo w drugą stronę – ale podejmie takie próby bez żadnych skrupułów, bez oglądania się na wcześniejsze poczynania prawicy/konserwatystów. Wiara w to, że nieuchwalenie dziś prawa bardziej chroniącego życie zapewni nieuchwalenie w przyszłości prawa poszerzającego prawo wykonywania aborcji jest jakimś absurdalnym rozumowaniem i jego naiwność doprawdy poraża. Troska, żeby niechcący nie urazić i nie zdenerwować aborcjonistów, sprowokowawszy ich do „wahadła”, ociera się o granicę wstydliwego tchórzostwa. Tym bardziej, że mocno wątpliwe pod względem konstytucyjnym jest zmienienie w Polsce prawa w „tamtą” stronę: ono w wielu miejscach, w tym w wyroku Trybunału Konstytucyjnego jasno i wyraźnie stwierdza, że ochrona życia należy się każdemu (!) człowiekowi od poczęcia (!) do naturalnej śmierci. Szkopuł tkwi jedynie w tym, że prawo w Polsce nie wszędzie jest zgodne z tą zasadą – inicjatywa Fundacji Pro Prawo do Życia oraz Instytutu Ordo Iuris wychodzi naprzeciw tym potrzebom. Swoją drogą, polecam prześledzenie sytuacji z Hiszpanii sprzed kilku lat, gdzie właśnie takie „nietrafienie w porę” zaowocowało zapateryzacją, która odbija się czkawką do dziś.
Słyszę, że Kościół niepotrzebnie teraz wplątuje się w działania pro-life, bo powinien działać roztropniej, mądrzej, w sposób wyważony, bez nadmiernego radykalizmu, bez zrażania i tak dalej. Kościół chce przeforsować… pośpiesznie… biskupi razem z PiSem… episkopat chce karania kobiet… Chwila, ustalmy podstawowe fakty: to nie żadni „biskupi” (tak samo jak nie PiS) przygotowali projekt ustawy, tylko jest to oddolna inicjatywa wspomnianych środowisk. To, że episkopat poparł te rozwiązania i zaapelował do rządzących o uchwalenie prawa maksymalnie chroniącego życie, to żadna rewelacja. Tylko w najczarniejszych snach widziałbym sytuację, w której polscy biskupi nie poparliby takich propozycji i nie apelowali o ich wprowadzenie w życie – robią to nieustannie, co jakiś czas przypominając naukę Kościoła, która w tym aspekcie (jak mało którym w dzisiejszych czasach) jest trwała, niezmienna i jednoznaczna. Nawiasem mówiąc, to w ogóle nie Kościół powinien się tym zajmować, bo ochrona życia nie należy do jego podstawowych zadań – ale tak się składa, że nikt inny się do tego nie pali. Kościół idzie więc, wbrew pozorom, z prawdziwym postępem, wspierając nowoczesne standardy w podejściu do człowieka na każdym etapie jego rozwoju,
Słyszę, że nie możemy zmuszać niewierzących do respektowania prawa religijnego. Co za absurd. W powstrzymywaniu aborcji nie trzeba użyć ani jednego argumentu religijnego (chociaż dla wierzących są one pomocne) – to czysta nauka i jej współczesne osiągnięcia wyraźnie pokazują nam cud początku życia ludzkiego. Uporczywe wykazywanie, że płód to nie dziecko itp. to prawdziwy ciemnogród, ślepy na najnowsze wskazania nauki.
Słyszę wreszcie, że nie wolno nam pomijać w tym wszystkim dramatu kobiet: dotkniętych widmem choroby (zwłaszcza nieuleczalnej) swojego dziecka; zranionych niewyobrażalnym bólem gwałtu; borykających się z wieloma problemami. To prawda – ale, przepraszam bardzo, co to wszystko ma do prawnej ochrony życia nienarodzonych jeszcze dzieci? Zapomnieliśmy już o ewangelicznej zasadzie, że „to należało czynić, i tamtego nie opuszczać” (Łk 11, 42)? Po co to uleganie manipulacyjnym sztuczkom drugiej strony, w myśl idiotycznych haseł typu: Kościół troszczy się tylko o dzieci nienarodzone, a narodzone… (nie będę kończył)? Wystarczy rzetelnie sprawdzić, jaką część szeroko rozumianej pomocy społecznej tworzą dzieła charytatywne Kościoła (albo mocno przez niego wspierane), wszelkiego rodzaju w związku z opieką nad matkami i ich dziećmi: hospicja perinatalne, domy opieki, domy samotnej matki, ośrodki adopcyjne… Oczywiście, że to wszystko mogłoby i powinno działać lepiej, sprawniej. Pewnie, że należy kłaść silny akcent na pomoc kobiecie (bo to zawsze druga ofiara aborcji), a może lepiej: obojgu rodzicom – ale twierdzenie, że ustawie chroniącej życie dziecka nienarodzonego nie należy się wsparcie, bo niewystarczająco chroni kobietę, jest niedorzeczne.
Słyszę też, że projekt ustawy jest wadliwy, zawiera kontrowersyjne elementy. Nie jestem prawnikiem, ale z tego co czytam, to wszelkie kontrowersje i wątpliwości wokół zapisów tego projektu są wyjaśniane przez prawników z Ordo Iuris w logiczny i przekonujący sposób (polecam zajrzeć na profil facebookowy). Jeśli ktoś mimo tego nadal drąży i krótko mówiąc czepia się jakichś zapisów, to mam wrażenie, że działa albo powodowany jakąś ideologią, albo złą wolą – a wtedy na nic żadne tłumaczenia, coś jest złego, bo ja tak wiem i uznaję, i koniec. Swoją drogą, propaganda aborcjonistów jest tu wyjątkowo silna, włącznie z przekłamaniami typu: kobieta może być karana za poronienie, albo w przypadku zagrożenia życia matki nie będzie można dokonać aborcji i kobieta nie będzie chroniona.
Słyszę również, że to ciągle zły moment. Że nie można prawem regulować tego, co powinno być efektem dobrze uformowanych sumień. Że trzeba przede wszystkim edukować, wspierać, zachęcać, pokazywać, promować i tak dalej. Pewnie, to wszystko trzeba robić (znów: jednocześnie) – ale nie widzę żadnego logicznego argumentu na poparcie tezy, że należy wstrzymać się z uchwaleniem prawa, które chroni życie nienarodzonych dzieci. Czekanie na jakąś pełnię czasów, gdy zdecydowana większość Polaków będzie przeciwna aborcji (akurat ta liczba rośnie nieustannie), na palcach jednej ręki będzie można policzyć feministki machające wieszakami, w każdym mieście powiatowym będzie hospicjum perinatalne, a kobiety dotknięte przemocą seksualną będą otoczone maksymalną, czułą i troskliwą opieką rodziny, sąsiadów i lokalnej społeczności – i dopiero wówczas uchwalanie prawa chroniącego życie najmniejszych, to idealistyczne pięknoduchostwo, poważny błąd, który gdyby nie kosztował nadal uśmiercania dzieci, byłby nawet zabawny w swej naiwności i wierze w utopię.
Na koniec: nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko już w historii było. Ciągłe dumanie, nieustanne rozmyślania no tak, tak, oczywiście… ale jak… czy na pewno… kiedy… w jaki sposób? – sorry, ale dla mnie to identyczna postawa z obojętnością zachodnich polityków i większości społeczeństw, dowiadujących się w latach 40. XX o Holokauście. Niedowierzanie, obojętność, dystans, niepewność, zbywanie tematu, bojaźń o skutki polityczne ewentualnej zdecydowanej reakcji, niechęć do wywoływania kontrowersyjnych posunięć, spoglądanie na bieżące interesy i słupki sondażowe. A tymczasem codziennie ginęli niewinni i bezbronni ludzie. Tak, jak dziś. Wówczas nie musiało to zawsze wynikać ze złej woli, ale mimo wszystko z perspektywy czasu oceniamy taką postawę jako powód do wstydu. Obyśmy w przyszłości, gdy świadomość zła aborcji rzeczywiście wzrośnie, nie musieli też się wstydzić swoich wątpliwości. Nie powtarzajmy błędu Roosevelta i jemu podobnych.
Janku, masz takie stanowisko w tej sprawie, a jednocześnie twierdzisz, że żona jest dla Ciebie najważniejsza – czyli najpierw Bóg, potem żona, a potem dziecko. I okej, tylko taka postawa wobec aborcji „w każdym przypadku” się z tym kłóci nieco; bo co, jeśli ustawa wejdzie, a życie Twojej ciężarnej żony będzie zagrożone?
Warto spojrzeć na tę kwestię z różnych punktów widzenia. Pozdro!
Hej! Ależ tu nie ma żadnej sprzeczności: ratowanie życia matki, gdy jednocześnie nie uda się uratować dziecka (wskutek czego umrze) to nie jest aborcja 🙂
Ale czasem ciążę trzeba usunąć, by nie zagrażała życiu kobiety.
Nigdy nie ma takiej konieczności. Podeprę się:
„[…] raport z międzynarodowego sympozjum, które odbyło się na początku
września w Dublinie. Zebrali się na nim położnicy, ginekolodzy,
psychiatrzy i specjaliści od epidemiologii molekularnej, aby omówić
kwestie związane z ciążami wysokiego ryzyka: matki chore na raka,
zaburzenia psychiczne, anomalie rozwojowe płodu i problem śmiertelności
okołoporodowej.
Dokument otwiera stwierdzenie, że aborcja nigdy nie jest konieczna do
ratowania życia matki. Chodzi tu o „direct abortion”, czyli
bezpośrednie wykonanie aborcji. I tu należy podkreślić (idąc zresztą za
autorami podsumowania ), że czym innym jest bezpośrednie wykonanie
aborcji, a czym innym podjęcie działań mających ratować życie matki,
które mogą pociągnąć za sobą śmierć dziecka.
Dobrym przykładem może tutaj być ciąża pozamaciczna, kiedy płód nie
przemieści się do macicy (co czasem dzieje się spontanicznie). W wyniku
naturalnego wzrostu płodu dochodzi do rozerwania jajowodu i olbrzymiego
krwotoku zagrażającego życiu matki. Jeśli lekarz podejmie decyzję o
usunięciu fragmentu jajowodu z rozwijającym się dzieckiem lub wykona
inny zabieg mającym ratować matkę i w jego wyniku dziecko umrze, nie
jest to aborcja. Śmierć dziecka nie jest zamierzonym skutkiem podjętego
przez lekarza działania. Jest to zasadnicza różnica między tymi dwiema
sytuacjami. Podobnie w przypadku zastosowania chemioterapii, jeśli u
matki zdiagnozowano raka, celem działań nie jest zabicie dziecka, jest
to skutek przewidywalny, ale niezamierzony.
Na koniec lekarze zgromadzeni na wspominanej konferencji jeszcze raz
potwierdzili, że zakaz aborcji w żaden sposób nie wpływa na to, czy
ciężarne kobiety otrzymają odpowiednią opiekę medyczną. Z kolei z innych
badań, dotyczących praktyki lekarzy w Wielkiej Brytanii, wiemy, że
dopuszczalność aborcji może wpływać negatywnie na jakość opieki nad
ciężarnymi i rodzącymi kobietami. Wiąże się to z faktem, że tamtejsi
lekarze wolą wykonać aborcję, która jest prostsza, niż odbierać trudne
porody lub prowadzić ciąże wysokiego ryzyka. W Wielkiej Brytanii o wiele
więcej kobiet umiera podczas porodu i po nim, niż w Irlandii, w której
aborcja jest prawnie zakazana.”
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,842,aborcja-nigdy-nie-jest-konieczna.html
Ja jednak twierdzę, że nie można gwałcić kobiet zmuszając je do rodzenia. Bo zdrowie psychiczne jest równie ważne, co fizyczne.
Brak możliwości wyboru w tak osobistej sprawie to niestety reżim. Nawet Bóg dał człowiekowi wybór.
Wiesz, to chyba kwestia perspektywy i nie zapominania o wszystkich postaciach dramatu – bo to zawsze jest tak (w przypadku ciąży), że są trzy: matka, ojciec i dziecko, a na dodatek dziecko w organizmie matki, co wszystko komplikuje.
Zdrowie psychiczne kobiety jest bardzo ważne, ale nie może być podstawą do zabicia dziecka – w dłuższej perspektywie psychice to na pewno nie służy… A gdy ciąża jest wynikiem jakiegoś zła (gwałt), albo jest trudna (choroba dziecka) – to wtedy zdrowie psychiczne kobiety powinno być pod maksymalnie najlepszą opieką, tylko to już inny temat, jak to zorganizować itd.
Bóg dał wybór, dał wolność – pewnie. Ale czy to oznacza, że rzeczywiście wszystko można robić? No, można, ale… 😉
Tylko tych złożoności jest wielka kompilacja. To są zgwałcone 11-latki, które zaszły w ciążę (tak, zdarzają się takie) czy kobiety,u których ciąża zagroziłaby zdrowiu; wiesz, zdolność rozmnażania jest wpisana w nasze stworzenie, ale nie każda kobieta może się na ciążę zdecydować, gdy np. mogłaby zostać kaleką lub ciąża miałaby rozwinąć u tej osoby różne choroby (w tym psychiczne, znam taki przypadek) – wtedy trzeba ciążę terminować.
Można się oczywiście modlić! Ja wierzę w cuda, wierzę w uzdrowienie, widziałam ,doświadczałam, ALE… czy mamy to na ludziach wymuszać? Coś w stylu „Musisz urodzić, po prostu módl się, żeby wszystko się udało”. – jaki to byłby przekazywany obraz Boga?
Nie można -tak uważam- wymagać od nikogo tak wielkiego poświęcenia; męża, by poświęcił życie swojej kobiety na przykład, lub jej zdrowie. To byłoby przeokrutne.
Dobrze się też zajmuje stanowisko gdy można stać z daleka. Byłbyś w stanie egzekwować osobiście takie prawo , wiedząc, że na przykład skażesz mnie na bycie inwalidką, gdybym urodziła?
Nie myśl Janek, że piszę do Ciebie w jakimś wrogim nastawieniu. Nic z tych rzeczy. Po prostu …. warto spojrzeć na sprawę z każdej perspektywy – zdanie zawsze można zmienić. Można też prosić Ducha Św.o mądrość i otworzyć się całkowicie na Jego prowadzenie w danej kwestii. Pozdro!