Jestem żoną i mamą, wiem jak ważne jest zdrowie moje i moich bliskich. Mam dla kogo żyć. Z życiowej konieczności stałam się pierwszą pomocą medyczną, dyspozytorem leków, biegłym diagnostą, a czasem „pielęgniarą-żyletą”. A jednak kiedy myślę o konieczności wizyty u lekarza lub, co gorsza, lekarza specjalisty oblewa mnie zimny pot. Lęk przed naszą służbą zdrowia przerósł troskę o własne zdrowie. Po prostu biały strach!

Jest nawet termin medyczny, który doskonale określa moje stany: jatrofobia – paniczny lęk przed lekarzami. Oznacza problem głębszy niż naturalny lęk przed bólem, operacją, chorobą. Szperając głębiej można odnaleźć różne formy jatrofobii, czasem tylko zastanawiam się czy warto sięgać do psychiatrycznych pojęć czy też lepiej poszukać racjonalnego wyjaśnienia z naszej codzienności, dotychczasowych doświadczeń…

Zdarzało się, że miesiącami odkładałam umówienie się do lekarza, wykonanie koniecznych badań… Kiedy już trafiałam do rejestracji medycznej czy samego lekarza miałam problem z uzyskaniem odpowiedzi na swoje pytania lub wyegzekwowaniem od lekarza skierowań, podjęcia leczenia. Odchodząc „z kwitkiem” frustrowałam się jeszcze bardziej.

Pomyślicie: jak to możliwe? Dwie ciąże z comiesięcznymi kontrolami, wizyty szczepienne i bilanse dzieci, walka z chorobową adaptacją dzieci w żłobku i przedszkolu, a wreszcie co najmniej trzy przewlekłe choroby autoimmunologiczne… i jeszcze się nie uodporniłam na lęk przed białym fartuchem? No, niestety nie i co gorsza problem zaczął narastać na tyle, że kwestie formalne opieki zdrowotnej naszych dzieci przejął Janek. Po kilku histerycznie zakończonych wizytach szczepiennych Basi, mąż nie opuszcza nas nawet na okoliczność zwykłej wizyty. On dba o systematyczność i kontakt z rejestracją medyczną, ja wprowadzam w życie lekarskie zalecenia.

Jest to swego rodzaju paradoks, bo z naszej dwójki to ja lepiej orientuję się w tematach biologiczno-fizjologiczno-medycznych. Swego czasu przeszłam tryliard kursów z zakresu ratownictwa medycznego działając przez kilka lat w harcerskiej grupie ratowniczej. Stopniowo zagłębiam się w problematykę chorób dietozależnych, codzienną profilaktykę zdrowotną. Ale o siebie zadbać nie jestem w stanie…

Fobia czy kryzys zaufania?

Jak płachta na byka działają na mnie apele lekarzy, którzy żonglując argumentami z badań medycznych, dziwią się oporowi ze strony ludzi. Stając na stanowisku autorytetu naukowego zapominają kompletnie o czynniku ludzkim, który czyni człowieka potrzebującego pomocy medycznej szczególnie wrażliwym. A to, co nas spotyka ze strony personelu medycznego to często nic innego jak wykorzystanie zależności i słabości, jeśli tylko sobie na nią pozwolimy.

Wszystkie problemy z jakimi zmaga się polska służba zdrowia kumulują się ostatecznie w relacji lekarz-pacjent. Lekarze latami sfrustrowani, przepracowani, słabo opłacani, upokarzani praktykami administracyjnymi, w relacji ze swoim „petentem” stają się „Bogami”. Podejrzewam też, że z ich perspektywy trudno dostrzec  jak wielkie znaczenie w całym procesie leczenia ma szacunek dla pacjenta i uwzględnienie go jako partnera, dążącego do tego samego celu. Problemem pozostaje również niechęć lekarzy do dopuszczenia pacjenta do współdecydowania w procesie leczenia.

Daleko nie muszę szukać: ja sama zabrałam dziecko ze szpitala wbrew zaleceniom pediatry. Ze względu na delikatne szumy w serduszku Jadzi lekarka kategorycznie wskazywała na konieczność dalszej obserwacji. Obserwacja polegała na przebywaniu na zwykłym oddziale i codziennym osłuchiwaniu w trakcie obchodu. Przyznacie sami, że to diagnostyka dosyć uboga. Zdecydowaliśmy się wypisać na własne żądanie – paradoksalnie dzięki temu moje dziecko szybciej dotarło do specjalisty (kardiologa), który wykluczył konieczność hospitalizacji. Z pewnością nie podjęłabym tego ryzyka, gdybym wierzyła, że moje dziecko i ja sama jesteśmy pod właściwą opieką…

Babskie sprawy

Kiedy słyszę o medycznych akcjach profilaktycznych czy edukacyjnych, szczególnie w zakresie tzw. „babskich spraw”, aż mnie skręca w środku. Jak bardzo oddalone jest to, co prezentują wymyślne hasła, piękne plakaty i reklamy od człowieka w białym kitlu i jego otoczenia. Do dziś pamiętam szkolną pogadankę dla dziewczynek w gabinecie ginekologicznym lokalnej przychodni, który wyglądał tak przerażająco, że na przez kolejnych 10 lat nikomu nie udało się namówić mnie do odwiedzenia jakiegokolwiek ginekologa.

Dopiero poczucie odpowiedzialności za budowaną rodzinę zmusiło mnie do zmiany i przełamania się. Po pierwszych dobrych doświadczeniach u prywatnego lekarza nastąpiło jednak zderzenie z realiami szpitalnych oddziałów ginekologicznych/położniczych. Poziom znieczulicy personelu* w połączeniu z moimi zahamowaniami stworzył taki koktajl, że poważnie zaczynam rozważać jakąś psychoterapię jatrofobii.

*być może znieczulica to mocne słowo, a ja mam dużą psychiczną wrażliwość w kwestiach związanych z intymnością. Jednak do dziś zastanawia mnie, czy rzeczywiście nie było innej możliwości, gdy po stracie dziecka do mojej sali dołączono kobietę z podłączonym KTG, a jednocześnie o wsparcie psychologa doprosić się nie mogłam… dwa razy – w dwóch różnych szpitalach.

Światełko w tunelu

Patrzę w przyszłość i próbuję sprawę zracjonalizować: jestem dorosłą kobietą i to mi, osobiście najbardziej powinno zależeć na utrzymaniu się w dobrej kondycji, niezależnie od trudnych doświadczeń czy nakręconej wrażliwości. Muszę walczyć z wewnętrznymi blokadami, bo stawka jest zbyt wysoka. Na szczęcie, nawet takim pechowcom jak ja, czasem Pan Bóg na drogę zsyła skarb w lekarskim kitlu, aby po kawałku leczyć te niewidzialne rany. Kilka lat temu poznaliśmy lekarkę medycyny (prawdziwie) rodzinnej – w ramach publicznej służby zdrowia prowadzi swoją małą przychodnię i dla nas jest często wybawieniem. Spokój, rozsądek i szacunek. Obecnie objęła opieką zarówno nas, jak i dzieciaki. I jest dobrze. Stopniowo, kawałek po kawałku, na nowo odzyskuję kierunek w świecie zakręconej służby zdrowia. I ostatecznie cieszę się, że mam tę moją rodzinną motywację, która napędza mnie, by postawić swoje sprawy na pierwszym miejscu. Trzymajcie za mnie kciuki.