Dzisiaj zaczęliśmy, razem z Elą, nosić naszą dziesięciodniową Basię w chuście. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w ten sposób Mała dostaje to, czego teraz najbardziej potrzebuje: bliskość.
Mały człowieczek przyszedł na świat i wszystkiego się powoli uczy. Wszystko to, co dla nas jest oczywiste – dla niej jest ciągle nowe, świeże. Jeśli zna nasz głos i zapach – a przecież pamięta je jeszcze z okresu przed narodzeniem – teraz czuje się bezpiecznie tylko wtedy, gdy jest nimi otoczona. Przecież nic innego nie zna.
Właśnie dlatego dobrym standardem przy porodzie jest, gdy świeżo wyciągnięty z brzucha noworodek na początek (przed ważeniem, mierzeniem i Bóg wie czym jeszcze) ląduje na skórze mamy. Dlatego też późniejsze kangurowanie (kładzenie malucha w samej pieluszce) na gołej klacie taty jest niezastąpionym przeżyciem dla obu stron.
Kiedyś noszenie dzieci w chuście kojarzyło mi się albo z jakąś ekstrawagancją, modą, dziwnym zwyczajem, powiązanym raczej z kobietami w Afryce, niosącymi na raz dwoje dzieci, trzy amfory z wodą i jeszcze jakiś tobołek na głowie.
Gdzieś w połowie ciąży mojej żony poszliśmy na bezpłatne „warsztaty chustowe” i już wiedzieliśmy, że to jest to. Miesiąc temu kupiliśmy naszą pierwszą chustę. Dziś była u nas Ola Wilk-Przybysz (odwiedź jej stronę) i przećwiczyliśmy motanie naszej Basi.
Wśród ludzi funkcjonuje trochę mitów na ten temat. Na ulicy, w autobusie, w sklepie wszyscy się jeszcze oglądają za chustowym rodzicem – i często można usłyszeć co nieco. Nie udusi się w tym? Nie wypadnie z tego? Nie wykrzywi sobie kręgosłupa?
Jeśli chustonoszenie przebiega tak, jak powinno (jest dobrze nauczone), nic złego się nie stanie. Wręcz przeciwnie, stanie się samo dobro: dziecko jest blisko, można powiedzieć, że jest przytwierdzone do rodzica. Przy prawidłowym wiązaniu (a nie nauczonym naprędce z YouTuba) maluszek jest w odpowiedniej fizjologicznie pozycji i nic mu nie grozi pod tym względem. Bawełniana chusta jest utkana specjalnym splotem skośno-krzyżowym, więc przylega do ciała, ale nie dusi. Wszystko jest tak, jak powinno.
Wracając do małego człowieczka, który dopiero od kilku dni żyje po tej stronie brzucha: potrzebuje przede wszystkim bliskości, to już wiemy dobrze. Gdy Basia jest odłożona od mamy lub taty (bardziej od mamy, ona ma jeszcze swoje dodatkowe atuty żywieniowe…) na odległość ramion – zaczyna się niepokój, protest, płacz. Jak można się domyślić, ze spaniem w nocy jest podobnie. Nasze krótkie doświadczenie realnego rodzicielstwa uczy, że w zasadzie łóżeczko dziecięce to (na razie) zbędny wynalazek – przecież to jakiś metr od nas, niewyobrażalnie daleko! Raczej na pewno przez jakiś czas łóżeczko będzie służyło jako mebel ozdobny, podstawka pod przewijak i miejsce na składowanie różnych rzeczy.
Niektórzy twierdzą, że ciągłe noszenie noworodka, spanie z nim w jednym łóżku itp. nie są dobre, bo tylko go do tego przyzwyczajają, wręcz niepotrzebnie rozpieszczają. To nieprawda, takiego dziecka nie da się jeszcze „rozpieścić”, spytajcie dowolnego psychologa. To jeszcze (długo) nie ten czas.
Bliskość – to dla noworodka miłość w praktyce. Gdy zamotałem Basię dziś wieczorem, podziałało to na nią jak balsam. Usiedliśmy do pianina i pośpiewaliśmy sobie piosenki dla dzieci. Coś wspaniałego, fantastycznego, niezwykłego. Elżbieta się popłakała ze szczęścia! Warto.
Traktuję to jako nieprzypadkowy znak, że papież Franciszek powiedział dziś, że „bliskość to czułość, jakiej nauczył nas Jezus”.