W moim opisie na Twitterze jest napisane m.in. „w wolnych chwilach bloger”. Jako że ostatni wpis na blogu popełniłem w październiku, a mamy lipiec… Cóż, nie wiem, czy mogę się nazywać jeszcze „blogerem”, ale na pewno słuszny jest wniosek, że brakło tych „wolnych chwil”. Działo się!

Poza tym, że działo się, o czym za chwilę – w pewnym momencie postanowiłem zrobić krótką przerwę od pisania na blogu. Trochę z braku czasu i natłoku obowiązku, trochę z upodobania sobie krótszych form na Facebooku i Twitterze. A później poszła lawina osobistych wydarzeń, wywracająca wszystko do góry nogami. Stąd taka dziura. Zapraszam więc na wyjątkowy wpis z serii 2+1 – wyjątkowy, bo podsumowujący nie tydzień, a ostatnie miesiące.

Więcej nas!

Kiedyś miałem taki zamysł, żeby logo naszego bloga był piktogram, ilustrujący aktualny stan naszej rodziny. Stąd na początku E i J, ona i on, a w jej brzuchu serduszko. Później ona i on i dziecko. Później kolejne serduszko, później dwoje dzieci i tak dalej. Dziś moglibyśmy narysować ją i jego, trzy serduszka na górze, dwoje dzieci obok i najmłodsze dziecko pomiędzy nimi: ponieważ 5 kwietnia przyszedł na świat Jerzy Stefan Buczyński, i to jest proszę Państwa absolutnie najpiękniejsza wiadomość tego roku! Urodził się w Poniedziałek Wielkanocy nad ranem, po dobrym, naturalnym porodzie (w tym miejscu brawa dla Elżbiety, VBAC z takim dorodnym chłopcem – 4350g – bez żadnych komplikacji, to jest powód do dumy!).

Jurek oczywiście zmienił cały nasz świat – bo zawsze zmienia się wszystko, gdy pojawia się dziecko. Ma szczęście, bo ma dwie fajowe starsze siostry (czy nasi czytelnicy z dłuższym stażem mają świadomość, że Basia idzie za chwilę do szkoły, do zerówki, płynnie czyta i pisze książki, a Jadwiga jeździ już sama na rowerze, takim prawdziwym z pedałami?), i razem tworzą tak niezwykłą i piękną trójkę, że po prostu wzrusz i radość same przychodzą człowiekowi. Oczywiście dziewczyny czasem toczą wojny na podwyższonym C, żeby następnie się pogodzić i trzymać za ręce, gdy Jerzy dojdzie do tego młyna to będzie jakiś kosmos – ale ich wzajemna relacja jest naprawdę dobra (choć momentami szalona i wykańczająca rodziców), już zaczyna procentować, głęboko wierzę, że będzie tak dalej.

Kochany jest nasz Jerzy, cudowny (już ochrzczony), z wyglądu (i chyba charakteru, temperamentu) kopia Basi, gdy przeglądam jej zdjęcia z tego okresu, można się pomylić. Oczywiście każdy kojarzy go odruchowo ze św. Jerzym, pogromcą smoka – ale tak naprawdę jego patronami są bł. Jerzy Popiełuszko i (już niedługo) bł. Stefan Wyszyński. Jest z czego czerpać i na kim się wzorować.

Nie wiem, czy można coś jeszcze dodać a propos Jurka. Kolejna cegiełka w naszej codzienności, co i rusz zachwycającej, choć wyczerpującej i wymagającej. Tyle scen, obrazów, sytuacji, spojrzeń. I ta niezmienna prawda, której nauczyliśmy się przy Basi i Jadzi: on już nigdy nie będzie taki mały, jak dziś!

Epidemia i wychodzenie z niej

No, muszę o tym napisać, choć nie do końca mam ochotę z powodu znużenia tematem. Nie podoba mi się to, co dzieje się wokół epidemii (pandemii?) koronawirusa. Mam nadzieję, że powstaną kiedyś na ten temat książki i filmy, pokazujące prawdę o współczesnych wydarzeniach. I już widzę grymasy niezadowolenia na twarzach niektórych czytelników: „prawdę? jaką prawdę? czyli co, nie wierzymy w pandemię, tak? może jeszcze na dodatek jesteś antyszczepionkowcem?”. Tak w skrócie, niestety, wygląda dyskusja na ten temat: spychanie się na przeciwległą ścianę poglądów, albo-albo, zerojedynkowa sytuacja wszechświatowego spisku contra śmiertelna zaraza, zagrażająca nam na każdym kroku, a maseczki i szczepionka jako środki zbawienne. Wierzysz w jedno albo drugie – tymczasem to nie jest kwestia wiary, ale faktów, logiki i zdrowego rozsądku. Trudno o te trzy składniki, jeśli wciąż jesteśmy bombardowani wykluczającymi się komunikatami i informacjami, za każdym ze stanowisk stoją różne autorytety, osoby z tytułami naukowymi, specjaliści, albo po prostu ludzie, których darzymy zaufaniem.

Szczerze mówiąc, nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Chcę postępować odpowiedzialnie i nie bagatelizować zagrożenia – ale faktycznie jest sporo racji w perspektywie, która nazywa ogarniającą nas wszystkich ideę: sanitaryzmem, safetyzmem, postawą „ani jednej łzy”, podporządkowaniem wszystkiego tylko i wyłącznie argumentom medycznym i autorytetom lekarskim, które mają mieć przez to wpływ na wszystkie pozostałe dziedziny naszego życia – a to jest, nomen omen, chore.

Nikt już nie mówi o tym, do czego dążymy, jakie wskaźniki będą nam zapowiadały koniec epidemii – bo jakby nikomu na końcu epidemii nie zależało, tylko żeby „nauczyć się z tym żyć”… ale nie da się żyć na dłuższą metę tak, jak obecnie, wokół prawnych absurdów, komunikacyjnego bałaganu, topornej propagandy, odklejenia rządzących i ich doradców od rzeczywistości. Tym łatwiej uwierzyć tym, którzy wykazują, że na pierwszym miejscu są pieniądze (ogromne, to każdy przyzna) i chęć wykorzystania epidemii koronawirusa (nikt już głośno nie zadaje pytań, jaki był rzeczywisty początek epidemii) do osiągnięcia swoich celów ideologicznych.

Cierpi na tym wspólnota społeczna (narodowa, religijna), bo zarysowały się nowe, nieznane wcześniej linie podziałów, z wzajemnymi oskarżeniami o najgorsze rzeczy i motywacje. O wielowymiarowej szkodzie, jaką ponosiły i nadal ponoszą dzieci, nie mam siły pisać i choćby z tylko tego powodu chciałbym wierzyć, że ktoś za obecną sytuację poniesie kiedyś realną odpowiedzialność.

Staram się żyć „obok” tego wszystkiego i mieć jakiś (znów nomen omen) zdrowy dystans. Emocje są zawsze złym doradcą, przysłaniają zdrowy rozsądek. Ale jednocześnie mam dość rzeczy, które urągają rozumowi, jak choćby ciągły nakaz noszenia maseczek w pomieszczeniach – niezależnie od powierzchni, liczby osób, odległości, czy wreszcie statystyk zachorowań; od jakiegoś czasu nie zakładam nigdzie maseczki, chyba że ktoś (ochrona, obsługa itp.) zwróci mi na to uwagę, wtedy nie dyskutuję, nie komentuję i sięgam do kieszeni.

Zawirowania i uleganie szkodliwym pomysłom dociera niestety, również, do Kościoła, mojego domu, który powinien być oazą wolności, wyrozumiałości, a przede wszystkim: zaufania Bogu, ciągłym przypominaniem, że nie wszystko od nas zależy, że nie żyjemy po to, żeby nigdy nie cierpieć i być nieśmiertelni, że naprawdę ważniejsze (!) od zdrowia fizycznego jest zdrowie duszy, a zbawieniem i pokarmem nieśmiertelności są sakramenty (realne, nie wirtualne) na czele z Eucharystią, a nie produkty medyczne. Słyszy się tu i ówdzie o uleganiu pokusom tzw. „segregacji szczepionkowej”, o oburzającym odmawianiu wiernym, chcącym przyjąć Komunię Świętą do ust, a nie do rąk, o zadziwiającej gorliwości wyliczania każdego centymetra w świątyniach, żeby tylko nie weszło do nich zbyt dużo ludzi, o odmowie zanoszenia sakramentów do chorych w domach czy szpitalach. Na szczęście to są jednostkowe, albo sporadyczne przypadki – ale pewną tendencję można zauważyć, i widać pewne zagubienie, brak wyraźnych wskazań pasterzy Kościoła, regulujących te zasady.

Kościół powinien wyróżniać się tym, że szanuje godziwe prawo państwowe, uczy i namawia do jego przestrzegania, studzi emocje, pomaga w edukacji, wspiera w leczeniu, ochronie zdrowia, głosi wiarę opartą na rozumie a nie zabobonach, przypomina o miłości bliźniego – a jednocześnie jest wyrozumiały i prawdziwie otwarty na wszystkich, dystansuje się od bieżących sporów i pokazuje szerszą i głębszą perspektywę Bożą. Dlatego cieszę się, że chociażby a propos szczepionek przeciwko covid19 Kościół z jednej strony stwierdza moralną dopuszczalność tych produktów, pomimo wielu kontrowersji z nimi związanymi, a jednocześnie przypomina o dobrowolności szczepień (o czym rządzący i propaganda medialna jakby zapomniały) – tak wskazują wyraźnie dokumenty zarówno Watykanu, jak i Episkopatu Polski (pomijam prywatne opinie różnych biskupów). Kościół jest dla wszystkich: i dla tych, którzy chcą się szczepić, i dla tych, którzy się szczepią, ale nie uważają tego za „jedyną drogę”, i dla tych, którzy nie chcą się szczepić – nie mówi swoim wiernym, co powinni robić (choć niektórzy tego od niego oczekują, chcąc wykorzystać Kościół do swoich interesów), ale wskazuje na wolną wolę, rozum, odpowiedzialność i miłość bliźniego.

Pruszkowiacy

Czy przed chwilą nie napisałem o powiększeniu się naszej rodziny, i że to było najważniejsze wydarzenie tego roku (obok chrztu Jurka)? Owszem, ale my nie możemy tak po prostu zafundować sobie jednego rewolucyjnego wydarzenia – jednocześnie z nastaniem czasu błogosławionego u Eli, zaczęliśmy przymierzać się do poszukiwania nowego miejsca do życia. Nasze mieszkanie w Piastowie było bardzo przyjemne, ale jednak dwa pokoje z kuchnią dla pięcioosobowej rodziny to już trochę ciasnawo – koniec końców umówiliśmy się na obejrzenie pierwszego mieszkania z ogłoszenia… i chyba po raz pierwszy przyznamy się publicznie do tego, że kupiliśmy pierwsze oglądane mieszkanie. I jedyne oglądane.

Do moich nowych doświadczeń zapisuję samodzielnie zrobione gładzie w przedpokoju – nie jest źle!

Oczywiście każdy, kto zna się na rynku nieruchomości powie, że absolutnie nie można tak robić i to jest chyba największy błąd, jaki można popełnić w takiej sytuacji – i my tak właśnie zrobiliśmy. I po trzech miesiącach mieszkania w nowym miejscu: nie żałujemy. Nawet perspektywę długiej spłaty kredytu jakoś przełknęliśmy, no inaczej nie było jak tego zorganizować. Mieszkamy teraz w Pruszkowie, w nieco większej przestrzeni, w dobrym miejscu. Blisko do pracy obojga z nas, wreszcie w swojej parafii (nawet nie wiecie, jakie to jest niezwykłe uczucie, móc w niedzielę pójść całą rodziną do kościoła, w którym się pracuje), same plusy.

Nigdy nie sądziłem, że będę mieszkał w Pruszkowie i z biegiem czasu uznam to miasto za swoje. Niezwykłymi i nieodgadnionymi drogami prowadzi nas czasem Opatrzność.

Od listopada do lutego byliśmy mocno zajęci szukaniem mieszkania, później papierologią kredytową i notarialną, od lutego remont, żeby zdążyć przed porodem… oczywiście nie udało się, tydzień po porodzie przeprowadzka, remont „starego” mieszkania, połóg, zajmowanie się dziecmi – to wszystko z jednoczesną pracą na dwa etaty i epidemią w tle, kwarantannami, zdalnymi lekcjami, styczniowym covidem całej naszej (jeszcze) czwórki.

Tak naprawdę dopiero po zakończeniu roku szkolnego wszedłem w jako taki tryb dostępności, większej elastyczności czasowej, regeneracji sił, pozwalającej powrócić choćby do napisania czegoś dłuższego niż wpis na Facebooku czy wątek twitterowy.

Nie wiem, czy to nie było najcięższe pół roku, jakie kojarzę w życiu, takie wyciskające czysto fizycznie, z zaharowaniem niemal do utraty sił. Ale za to wszystko, i za to w jakim jesteśmy razem miejscu, formie i składzie – chwała Panu!

 Ten wpis jest moim przeglądem minionego tyg… w tym przypadku półrocza z cyklu „2 plus 1, czyli tygodniowy kubek miodu z łyżeczką dziegciu”. O jego zasadach możesz przeczytać tutaj. Jeśli spodobał Ci się powyższy tekst, możesz go udostępnić. Zachęcam również do komentowania poniżej.