Czy do tematu Alfiego Evansa można jeszcze coś dodać? W tej sprawie zostało już powiedzianych i napisanych mnóstwo słów: i mądrych, i głupich, i chwalebnych, i takich, których autorzy powinni się wstydzić. Spontaniczne śledzenie walki o życie małego chłopca momentami wymknęło się spod kontroli i weszło na poziom masowej, ckliwej i emocjonującej afery: zaczęły pojawiać się fake newsy, na facebooku wykwitły ludowe mądrości w stylu madek horych curek, a wisienką na torcie był z pewnością nieoceniony kwadratogłowy sęp Krzysztof Rutkowski, który podążył z odsieczą na szpital Alder Hey.

Nie zmienia to faktu, że dużo więcej ukazało nam się w tych dniach ludzkiego dobra, współczucia, zaangażowania w obronie bezbronnego dziecka i jego rodziców, modlitwy, wsparcia materialnego i duchowego.

Nie ma sensu przywoływać w tym miejscu całej chronologii zdarzeń, kto chce, bez trudu to znajdzie. Chciałbym podzielić się moimi paroma przemyśleniami, zostawić je sobie również na później, gdy za jakiś czas „Alfie Evans” będzie już tylko mglistym, publicystycznym wspomnieniem, zapomnianym i nie skupiającym większej uwagi, bo przecież trzeba żyć dalej. A może jednak tak nie będzie? To nie był kolejny przypadek śmiertelnie chorego dziecka, jakich przecież tysiące na świecie, każdego dnia: przewijają nam się nieustannie, gdy scrollujemy smartfony, te twarze malców, które chcą żyć – a prośby zrozpaczonych i bezsilnych rodziców, trzymających się każdej nadziei.

1. „Racjonaliści”: codziennie chore dzieci umierają, tak już jest, trzeba się z tym pogodzić

Nie, nie miał racji Szymon Hołownia i wielu innych publicystów, apelujących (w dobrej wierze), żeby już dać spokój, po prostu zamilknąć w obliczu nieuchronnie zbliżającej się śmierci, pozwolić odejść w ciszy, a nie krzyku. Nie, czym innym jest cisza i utulenie małego chłopca – a czym innym obowiązek krzyku o niesprawiedliwości, jaka się dokonuje na oczach całego świata; jak nie krzyczeć, jak nie wyć wręcz, gdy ten śliczny chłopiec (czyż nie był taki? obiektywnie, bez żadnego lukrowania – to zresztą też był jeden z „zarzutów”, że serwujemy obrazki wtulonego w poduszkę słodkiego dziecka z mięciutkimi policzkami, no i weź tu człowieku bądź odporny na taki szantaż emocjonalny; cóż, mnie na ten widok cały czas łzy napływają do oczu, i wcale się tego nie wstydzę, uważam to za naturalny odruch) był tak nieludzko potraktowany?

Postawa: tak, to prawda, to nie było w porządku, nie powinno się tak robić, ale nie krzyczmy już o tym, zostawmy to – to klasyczne umywanie rąk. Cóż, widzimy to jeśli chodzi o ochronę życia w ogóle: prawny zakaz zabijania dzieci, przynajmniej z pobudek eugenicznych, przebija się przez niektóre głowy z takim bólem i mozołem, że nie zaskakują powtarzane w kółko argumenty obrońców świętego spokoju, kompromisu, mistrzów obchodzenia tematu dookoła.

Nie można tak tego zostawić – i to było jedno z paradoksalnych dobrych owoców męki Alfiego: ta sprawa pobudziła sumienia, otworzyła wiele oczy na to, co się dzieje. W Wielkiej Brytanii coraz głośniej mówi się o potrzebie zrewidowania obowiązującego prawa, regulującego kwestie decydowania np. o odłączaniu chorych dzieci od aparatury podtrzymującej życie. Oby to się udało!

2. Cienka przezroczysta linia

Gdy Jan Paweł II przed wieloma laty ostrzegał o cywilizacji śmierci – nie wierzyliśmy mu. Ewentualnie kojarzyliśmy to pojęcie z aborcją i eutanazją starszych osób. Dziesięć, piętnaście lat temu przypadek Alfiego Evansa byłby jeszcze bardziej nie do wyobrażenia, niż dziś.

Co było istotą sprawy? Wcale nie to, że podjęto decyzję o odłączeniu od aparatury podtrzymującej życie. Uporczywa terapia (techniczne podtrzymywanie czynności narządów, nieprzynoszące żadnej poprawy zdrowia pacjenta, a tylko przedłużające umieranie) rzeczywiście nie jest słusznym rozwiązaniem, również Kościół uważa ją za błąd – ale w tym przypadku nie mieliśmy do czynienia z uporczywą terapią, co najdobitniej pokazał fakt, że po odłączeniu od wentylatora chłopiec żył jeszcze długo, samodzielnie. Dopiero po kilku godzinach pozwolono mu podać pokarm, co przecież nie jest żadną uporczywą terapią, a zwykłą pielęgnacją.

Słowa, które elektryzowały mnie, gdy je czytałem lub słyszałem, to przewijające się w orzeczeniach brytyjskiego sądu sformułowanie „w interesie pacjenta”. I to jest clou problemu: decyzję o śmierci Alfiego podjęto nie tylko ze względów medycznych, ale również społecznych i psychologicznych. Krótko mówiąc, postawiono pytanie nie o życie jako takie, ale o jego jakość: czy chłopiec będzie mógł wchodzić w relacje z otoczeniem, czy będzie przez to czerpać satysfakcję lub poczucie komfortu; czy będzie mógł odczuwać miłość swoich rodziców i ją odwzajemniać, i tak dalej. Sąd zdecydował, że nie – oczywiście nie bacząc na stanowisko rodziców. I to jest działanie absolutnie nieetyczne i niemoralne, nieznane przez wieki cywilizacji europejskiej, opartej na chrześcijańskim systemie wartości, w którym przyrodzona godność osoby ludzkiej była zawsze wysoko ceniona. Rozróżnianie życia na wartościowe lub nie, przez przykładanie go do jakichś konkretnych sposobów przeżywania świata – to budzi grozę. Dwudziesty wiek chyba niczego nas nie nauczył.

Granica pomiędzy uporczywą terapią, eutanazją i opieką paliatywną bywa niekiedy śliska, płynna. Okrucieństwo ubrane w fałszywe miłosierdzie – to najgorsze, co może nas spotkać.

3. Zaufanie do lekarzy

Gdyby jeszcze to wartościowanie ludzkiego życia dotyczyło przypadku osoby w podeszłym wieku, takiej która już raczej nie stanie na nogi – to, choć równie nieetyczne i niemoralne, byłoby jeszcze jakoś do pojęcia, do zrozumienia. Ale dwulatek? Życie, które dopiero co się utworzyło, narodziło – ma być przerwane, bo prognoz na jego dobrą jakość brak?

Młody, rozwijający się organizm – każdy normalny (nie zideologizowany) lekarz powie, że w takim przypadku trudno jednoznacznie rokować. Że połacie mózgu zostały nieodwracalnie zaatakowane, są „martwe”? Że nawet gdyby wyzdrowiał, to nie będzie normalnie funkcjonował? Wolne żarty! W minutę można znaleźć trzy z niezliczonej liczby przypadków wspaniałych, zdrowych i normalnie funkcjonujących ludzi, którzy mieli nie żyć, z którymi lekarze sugerowali już się pożegnać, bo specjaliści zdiagnozowali, i nic się już nie da zrobić:

  • Oliwka Markwardt, u której w 21. tygodniu ciąży zdiagnozowano nieuleczalną chorobę mózgu, nie dożyje porodu, jeśli się urodzi to będzie „warzywem” i nie pożyje zbyt długo – dziś ma już kilka lat, jest zdrowa i rozwija się prawidłowo;
  • Wojtuś, który miał umrzeć, niemożliwe żeby dożył porodu, płuca się nie rozwijają, pęknięty pęcherz płodowy, nic się nie da zrobić, niech już pani pomyśli o pogrzebie, i o tym jak chce go pożegnać – chłopiec żyje, zdrowy;
  • wreszcie: Noah Wall, u którego zdiagnozowano, uwaga, rozszczep kręgosłupa, zaburzenia chromosomów, wodogłowie i tylko 2% tkanki mózgowej – uwaga:

Dziecko było sparaliżowane od szyi w dół, dla rodziców liczyło się to, że żyje. Chłopiec przeszedł operację na plecach, umieszczono także dren w głowie, by usunąć płyn mózgowo-rdzeniowy, który uciskał na mózg. Noah został odesłany do domu, ale jeszcze wielokrotnie wracał do szpitala. Za każdym razem udowadniając, jak bardzo mylili się lekarze, kiedy proponowali jego aborcję.

Do poruszania się Noah wykorzystuje wózek i specjalny aparat ortopedyczny. Co więcej dziecko śpiewa, mówi, a jego mózg się rozwija. Lekarze za każdym razem są w szoku, gdy widzą, co chłopak potrafi.

Jeśli ktoś chciałby bardziej zgłębić temat, poczytać więcej o MNÓSTWIE przypadków, które wyszły ze stanu wegetatywnego, i w ogóle od A do Z przyswoić wiedzę o etycznym aspekcie rozumienia śmierci mózgu itd. – niech zajrzy do Zapisków Pariasa.

Mam wiele intuicyjnego szacunku dla lekarzy – ale odnoszę wrażenie, że czasami uważają się za bogów. Ujmują mnie doktorzy, z pokorą odnoszący się do swojej pracy, otwarci na „niespodzianki”, żeby nie powiedzieć: cuda. Walczący do końca o życie pacjenta, tak samo jak walczył o nie mały Alfie, nielegalnie, wbrew wyrokowi sądu, oddychając po odłączeniu od wentylatora.

Dlaczego uparcie nie pozwolono na jego transport do innego szpitala? Przecież dla każdego lekarza to powinna być naturalna ścieżka rozumowania: moje możliwości, diagnozy, wyczerpały się – ale są inni specjaliści, którzy chcą pomóc, OK, może okaże się, że się myliłem (czyżby tego dotyczył problem?). Nawet, gdyby miała to być już tylko opieka paliatywna – dlaczego nie w innym miejscu, w szpitalu lub po prostu w domu, na zasadzie domowego hospicjum, a nie głodząc dziecko i każąc mu umierać w męczarniach, niecierpliwiąc się, dlaczego to tak długo trwa i tylko przysparza szacownemu szpitalowi niewygodnych pytań i natrętnych osób z zewnątrz?

Przeraża mnie to – bo, chociaż nie wyobrażam sobie (również dzięki naszemu prawu), żeby w Polsce taka sytuacja miała miejsce, to przecież taki sposób myślenia przenika i do naszego kraju. Przypomniała mi się sytuacja z porodu naszej drugiej córeczki, Jadzi, opisana w artykule „Akredytowana znieczulica” – przecież to jest podobna mentalność, różnica jedynie taka (przy oczywistej ułomności analogii), że nam się w końcu udało zabrać dziecko ze szpitala. Ela napisała ostatnio świetny wpis o jatrofobii, białym strachu – to się naprawdę nie bierze znikąd.

Co to za służba zdrowia, traktująca pacjenta jak natręta, wymądrzającego się i roszczącego sobie jakieś bzdurne prawa do decydowania o sposobie swojego leczenia lub umierania. Medycy powinni zauważyć, że szkodzą w ten sposób sami sobie. Podejrzliwość rzuca się cieniem nawet na piękny i godny pochwały ruch hospicyjny – miałem z hospicjami trochę do czynienia i doskonale wiem, co to znaczy dać komuś spokojnie odejść, uznać nieuleczalność i nieodwracalność choroby, nie dawać złudnej i nieuzasadnionej nadziei, pogodzić się ze śmiercią; ale to nie ma nic wspólnego z celowym przyśpieszaniem śmierci, z odbieraniem godności pacjentowi, z wykluczaniem go (lub jego bliskich) z decydowania o poszczególnych działaniach.

4. Czyje jest dziecko?

I wreszcie, ostatni, choć wcale nie najmniej ważny aspekt: rodzice Alfiego Evansa. Ktoś, kto nie ma dzieci – ten siłą rzeczy patrzy inaczej na całą tę sprawę. Tak po prostu jest, nie piszę tego na zasadzie: nie jesteś rodzicem, to nie zabieraj głosu – ale stwierdzam oczywisty fakt, że doświadczenie trzymania w ramionach swojego małego dziecka zmienia człowieka. Życie po urodzeniu dzieci jest już innym życiem, inaczej postrzega się różne rzeczy. Patrzę na zdjęcie małego Brytyjczyka, wtulonego w poduszkę, z charakterystycznym otwarciem ust i zgnieceniem policzka – i widzę moje córki, które wyglądają identycznie, gdy śpią.

Ściska mnie w gardle, gdy sobie wyobrażę, co przeżywają od kilkunastu miesięcy Thomas i Kate Evans. To oni są kolejnymi, po ich synu, ofiarami całego tego okrucieństwa. Nie chodzi o to, że ich dziecko zachorowało, nawet choćby śmiertelnie, nawet gdyby i tak by umarło – ale że zostali, jako jego rodzice, wyłączeni z procesu decyzyjnego. Sąd wie lepiej, co jest „w interesie” ich dziecka, w tym wypadku w interesie Alfiego było, żeby nie pozwolono na jego alternatywne leczenie w innym miejscu, nie pozwolono na powrót do leczenia, gdy okazało się że po odłączeniu wentylatora organizm radzi sobie i chce dalej żyć, nie pozwolono na normalne karmienie, nie pozwalano na nieustanny kontakt rodziców z dzieckiem, nie pozwolono na zabranie do domu, nie pozwolono na obecność duchownego. To jest draństwo, przeciwko któremu buntuję się najsilniej. Jak dzielni musieli być ci młodzi (dwudziestoletni!) rodzice, w swojej wytrwałej walce o życie syna. Ból, który ich przeniknął, jest nie do opisania – trzeba się modlić, żeby to doświadczenie przetrwali w oparciu o swoje małżeństwo, o Boga, o innych dobrych ludzi.

Dziecko nie należy do rodziców, oczywiście (pisałem o tym TUTAJ). Ale tak samo nie należy do państwa. Dziecko ma swoją godność i przysługujące mu prawa – oczywiście nie może samo o sobie decydować, ale to rodzice są naturalnymi strażnikami jego interesu. Moment, w którym prawo do decydowania o dziecku przesuwa się z rodziców na państwo – to sygnał, że mamy do czynienia ze złym systemem. Tak jest albo w rodzących się, albo w dojrzałych totalitaryzmach. To jest wbrew prawu naturalnemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew naszej kulturze.


Europa, która zabija swoje dzieci – umiera; a wszystko wskazuje na to, że Alfie Evans został zabity. Brzydzę się i moralnością i systemem, które na to pozwalają. Gardzę hipokryzją celebrytów, płaczących nad cierpiącym wielorybem, a w tej sprawie nabierającym wody w usta. Paradoksalnym dobrem, płynącym z umierania małego chłopca jest to, że sporo ludzi zaczęło się zastanawiać, czy rzeczywiście wszystko jest w porządku wokół nas. Codziennie zabija się niewinne dzieci – może ten spektakularny przypadek choć trochę obudzi sumienia?

Nie ma przypadków, są znaki, mówimy. Alfie Evans przeżywał swoją drogę krzyżową w momencie, gdy w Wielkiej Brytanii hucznie cieszono się z narodzin nowego potomka rodziny królewskiej. Mamy obu chłopców mają tak samo na imię (Kate). Ten niewygodny dla świata chłopiec zmarł w dniu śmierci św. Gianny Beretty Molli, która postawiła życie swojego dziecka ponad swoje, argumentując, że ma ono takie sama prawa, jak każdy człowiek. Dzień po śmierci Alfiego w Krakowie odbyła się beatyfikacja polskiej pielęgniarki, Hanny Chrzanowskiej, prekursorki nowoczesnego pielęgniarstwa rodzinnego i domowego.

Jestem dumny z tego, że Polacy, obok Włochów i Amerykanów stanęli tłumnie po stronie życia. Nie daliśmy się cenzurze medialnej, która chciała komentarze z dopiskiem #AlfieEvans przykryć, przytłumić. Jestem dumny z naszych rodaków, którzy na całym świecie pokazali wsparcie dla tego dzielnego chłopca. Jestem dumny, że nasz Prezydent publicznie wstawił się za Alfiem, nazwał rzeczy po imieniu. Jestem przekonany, że za jakiś czas (może kilka lat, może dekady) nasze dzieci i wnuki spytają nas, czy zachowaliśmy się tej sprawie tak, jak trzeba – a my nie będziemy musieli się wstydzić.


Gdy piszę ten tekst, napływają nowe informacje na temat przygotowywanego śledztwa w sprawie śmierci Alfiego Evansa. Przecieki ze szpitala każą przypuszczać, że mogło dojść do celowego spowodowania nagłego pogorszenia stanu zdrowia samodzielnie oddychającego chłopca, przez podanie leków powodujących spadek utlenienia o prawie połowę.