Nie chcę wracać do tej historii na siłę, bo sama w sobie nie jest warta dalszego roztrząsania; nad upadkiem człowieka lepiej zamilknąć, zamiast nieopatrznie postawić siebie w roli „lepszego”, czyjegoś sędziego. Jednak dla wszystkich nas może to być pożyteczny przykład – bo w gruncie rzeczy jedynym, co różni go od naszych własnych upadków, jest odtrąbienie go z fanfarami w mediach.
To nie ma być kolejny tekst o ks. Krzysztofie Charamsie, pokazujący, kim on jest, jak wyglądało i wygląda jego życie, droga powołania w Kościele, późniejsza „kariera” kościelna, aż po bycie urzędnikiem Kongregacji Nauki Wiary (przy czym co bardziej postępowi, na czele z ich najświeższym bohaterem, nigdy nie zapomną z satysfakcją w tym miejscu dodać, że to „następczyni Świętej Inkwizycji”, czyli wiecie, rozumiecie, kiedyś palili na stosach, a dziś, hehe, wszystko się zmieniło), zakończone hucznym „coming outem”. O wymodelowanym i ślicznym jak z żurnala duchownym, po wyjściu „z szafy” dumnym ze swojego aktywnego homoseksualizmu, na dodatek chętnie pozującym do zdjęć ze swoim „narzeczonym” (do dziś nie pojmuję, co to ma niby oznaczać, czy w planach jest jakiś ślub?) napisano już chyba wszystko.
Swoją drogą, żałosny był cały ten spektakl: po elektryzującym chyba wszystkich katolików w Polsce (i wielu poza nią) krótkim telewizyjnym wywiadzie, w którym nasz bohater dał popis swoich umiejętności aktorskich, całej gamy mimiki i gestykulacji, pokrętnych argumentacji, przyprawionych pozą rozhisteryzowanego wędrownego kaznodziei – następnego dnia przyszedł czas na konferencję prasową. Organizatorzy (włoskie Stowarzyszenie Tęczowych Katolików) oznajmili, że „w ostatniej chwili” zdecydowano o przeniesieniu tejże spod bramy Watykanu (bo to mogłoby zostać uznane za „niepotrzebną prowokację” [sic!]) do modnej restauracji w centrum Rzymu. W jej trakcie również nastąpiła zmiana scenariusza – choć jestem pewien, że postąpiono właśnie ściśle według niego: duchowny nie chciał z początku stawiać swojego „narzeczonego” przed obiektywami kamer i aparatów, sam stanął na scenie i wygłaszał swój manifest – no, ale skoro Eduardo stał sobie akurat nieśmiało gdzieś tam z boku, pod ścianą, i tak się składa że był odpowiednio przygotowany i ładnie ubrany, no to wzruszenie ścisnęło księdzu prałatowi gardło i zaprosił ukochanego do siebie, blisko, bo inaczej nie mógłby być sobą, nie potrafiłby „zamienić swojego strachu w siłę miłości” itd.
Łzom i zachwytom nie było końca, wszyscy bili brawo dwóm (odruchowo chciałem napisać: dwojgu) zakochanym, trwającym w miłosnym uścisku, będącym zaczynem Nowego: Oto rodzi się, wychodzi z cienia, Nowy Kościół, ten prawdziwy, nie zalękniony i homofobiczny, ale otwarty, swobodny, niosący proporzec walki o wyzwolenie uciemiężonych i tłamszonych za swoje uczucia bojowników o prawa LGBTQWERTY, a szczególnie – czego nasz bohater nie omieszkał pominąć – w „jego ojczyźnie”, w której, niestety, nie wszyscy (jak tu, w centrum Rzymu) ochają i achają z podziwu dla jego odwagi, ale tkwią w dyktacie zacofanych i konserwatywnych tymkrajowych biskupów, niesłuchających dzielnego papieża Franciszka i… i tak dalej, znacie dobrze całą tę rewolucyjną nowomowę, nie ma potrzeby jej rozwijania.
I nagle, proszę Państwa, temat ucichł! Znikł zupełnie z ramówek wszelkich dzienników radiowych i telewizyjnych, internetowych nagłówków. To, co było „grzane” w mediach przez cały weekend, dyskutowane w autobusach, tramwajach, przy niedzielnym obiedzie w co drugim domu, na plebaniach, forach dyskusyjnych i w niezliczonych komentarzach publicystów – wyparowało. Rzeczową analizę, dlaczego tak się stało w tym konkretnym przypadku, a co jest potwierdzeniem tego, że to media decydują, o czym się dyskutuje a co nie, co istnieje w przestrzeni publicznej, a co jest z niej po Orwellowsku ewaporowane, jest komentarz ks. Artura Stopki (TUTAJ). Nadmierny pośpiech ks. Charamsy, jego próba wykiwania wszystkich wokół, włącznie z największymi tytułami prasowymi, przy wcześniejszym wykreowaniu siebie jako autorytarnego „głosu Watykanu” w sprawie „języka nienawiści” ks. Dariusza Oko, sprawił, że to zagalopowanie zostało ukarane medialną ciszą (poza nielicznymi wyjątkami), cały wyzwoleńczy manifest wziął w łeb, gwiazda okazała się wyblakła, odwaga została zamieniona w kompromitację.
Nikt się już za bardzo (przynajmniej w Polsce) ks. Charamsą nie interesuje, nie ekscytuje, co najwyżej wzrusza ramionami i z politowaniem kręci głową, nie pojmując jak można było okazać się aż takim oszustem, obłudnikiem, faryzeuszem i megalomanem (przecież wszystko to miało poprzedzać promocję książki naszego bohatera, którą raczej pies z kulawą nogą nie będzie zainteresowany, no, może poza najbardziej upartymi w sprawie postępowej indoktrynacji mediami).
Krytyka meritum tego, co powiedział, całego tego nielogicznego bełkotu, wykwitu chorej ideologii, której trybem się stał, całego jego fałszywego w istocie manifestu – jest jak najbardziej słuszna i wskazana, ale o wiele cenniejsza jest modlitwa za tego pogubionego kapłana, niż równie bezsensowne krzyczenie, że to „żaden ksiądz”, „przebieraniec”, „nigdy nie był księdzem” itd. To nieprawda, zawsze był i zawsze będzie księdzem, na mocy niezatartego sakramentu – tyle, że prawdopodobnie zostanie wydalony ze stanu duchownego. Najwięcej racji miał Prymas Polski, abp Wojciech Polak, który – gdy go spytano o komentarz, zaraz po „wybuchu skandalu” – powiedział, że jest to przede wszystkim dramat tego konkretnego człowieka.
Chrześcijanin powinien w pierwszym rzędzie w takiej sytuacji załamać ręce i bardzo się zasmucić – a nie krzyczeć. Po tym mogę poznać, czy traktuję drugiego człowieka jak brata – a przecież ks. Charamsa jest nim dla mnie, jesteśmy w tym samym Kościele! – czy, gdy upadnie, to śmieję się z niego i drwię, lub przechodzę obojętnie, jak obok anonimowego pijaka leżącego na ulicy, czy traktuję go tak, jakby stoczył się ktoś z bliższych lub dalszych członków mojej rodziny, czyli ze smutkiem, zmartwieniem, chęcią pomocy, krótko mówiąc: moją (większą lub mniejszą) odpowiedzialnością za niego?
Przyznaję, ja sam w pierwszych swoich odruchach chciałem to najpierw wykpić, wyśmiać, ale może to kwestia emocji, które się pojawiły… w końcu wszystkie okoliczności, które przy tej okazji złożyły się ze sobą, były tak niewiarygodne i wstrząsające, że trudno było to w pierwszych godzinach ocenić zupełnie na chłodno. Wszak to nie jakiś tam proboszczyna z nic nikomu nie mówiącej prowincjonalnej parafii, złapany na kompromitującym zachowaniu – ale, było nie było, wysokiej rangi urzędnik najważniejszej watykańskiej Kongregacji (nawiasem mówiąc, nie wiem czy bardziej zaślepiony swoją chorobą czy głupotą, nie zauważył, że w ten sposób podał jak na tacy bezpośredni dowód na istnienie lobby gejowskiego w strukturach watykańskich – o którym mowa zaliczana była do „języka nienawiści” i pokazywana jako przykład homofobicznej obsesji).
Wszyscy jesteśmy Charamsami – bo wszyscy jesteśmy ludźmi, takimi samymi kruchymi naczyniami ze skarbem w środku. Odrzucając emocje, medialne obrazki i publicystyczne komentarze: powiedzmy uczciwie i nie oszukujmy się – każdy z nas ma coś z tej głośnej historii. Im bardziej ktoś zajadle krytykował ks. Krzysztofa Charamsę za jego trzydniowy teatrzyk (nawet jeśli słusznie), tym bardziej niech będzie ostrożny. „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł” – mówi Pismo Święte (1 Kor 10, 12). Cóż niby takiego nowego, niespotykanego do tej pory, objawiło się w całej tej sprawie – tyle, że nagłośnione, wzmocnione okolicznościami? Obłuda, dwulicowość, fałsz, niewierność powołaniu, kłamstwo, uleganie popędom i żądzom ciała, cwaniactwo, egoizm, pycha, świętokradztwo, zastąpienie Boga swoim bożkiem, wybujale ambicje, megalomania, cynizm – kto z nas chociaż raz nie umoczył się, choćby czubkiem buta, w każdym z tych grzechów?
Mam nadzieję, że nikt nie zrozumie skrótu myślowego w tytule tego artykułu tak, jakobym sugerował, że wszyscy faceci są zakamuflowanymi homoseksualistami (tak też niektórzy twierdzą!), księża – notorycznie łamią celibat, małżonkowie – nieustannie zdradzają swoje żony lub swoich mężów, etc. W tej konkretnej, głośnej historii, to wszystko się tak niesamowicie nawarstwiło i powiązało ze sobą, w proporcjach raczej niecodziennych, że pod wieloma względami przypadek ks. Charamsy okazał się rzeczywiście szczególny (dodajmy do tego jeszcze ogromne zgorszenie wielu wierzących katolików, oraz prowokacyjne wystąpienie w przeddzień rozpoczęcia Synodu nt. rodziny) i głośny – tak jak zawsze dzieje się to w przypadku osób będących na rozmaitych „świecznikach”. Jednak sama istota grzechu, ulegnięcia takiej lub innej pokusie, złamania Bożego prawa – to wszystko jest udziałem każdego z nas. Oby zatrzymać się jedynie na tym, na początku, a nie iść w kolejne etapy: trwanie w złym, odrzucenie prawdy o sobie samym, brnięcie w samozakłamanie, dorabianie ideologii i usprawiedliwień do swoich czynów, nazywanie białego czarnym i odwrotnym, przypudrowany uśmiech, za którym kryje się mniej lub bardziej świadome cierpienie, ucieczka w stworzony przez siebie samego świat, aż po głośną manifestację swojego brudu i przebranie go w cnotę – to już są konsekwencje, które i tak na każdym etapie możemy zatrzymać. W efekcie i tak kończy się to zawsze tym samym: pęknięciem tej sztucznie nadmuchanej bańki mydlanej, którą uważamy za szklaną kulę, zawalenie się konstrukcji lichej jak domek z kart – bo zbudowanej na piasku zamiast na skale, na kłamstwie zamiast na prawdzie. Może ks. Charamsa brnąć dalej, może nawet zawrzeć ze swoim Eduardo ślub i uparcie nazywać go „małżeństwem”, może stać się kapłanem kolejnego pseudokościoła, odwróconego plecami do Ewangelii, idącego ramię w ramię ze „światem”, któż to wie, co dalej zrobi – bańka pozostanie i tak pusta w środku, złudny płomień nowego okaże się ledwo tlącą się iskierką, aż w końcu zgaśnie, tak jak wszystkie tego typu eksperymenty w historii.
Różnica jest jedynie w tym, czy ta nasza kompromitacja pozostaje ukryta dla nas samych, czy jest widoczna dla innych (a już najgorzej, gdy sami ją wywlekamy na wierzch i z dumą objawiamy światu jako naszą chwałę).
Ks. Krzysztof Charamsa nie zatrzymał się, idzie dalej… Ale wiecie, co jest niesamowite i w tym wszystkim najlepsze? Że nadal ma drogę powrotu, przebaczenia, pojednania z Bogiem i z ludźmi. Chrześcijaństwo to nadzieja, że razem spotkamy się kiedyś w niebie. Czasami tak sobie myślę: jeśli przychodzi mi do głowy osoba kogoś, kogo najbardziej nie lubię (żeby nie powiedzieć mocniej), a nie ma we mnie pragnienia w pierwszym rzędzie dobra tego kogoś i spotkania go kiedyś jako świętego (!) – to moje chrześcijaństwo jest jeszcze marnej jakości.
Bóg jest większy – od wszystkich ludzkich słabości, choćby wydawały nam się nie wiadomo jak brudne, gorszące, szkodzące, bluźniercze. Ta prawda trzyma mnie przy życiu: cokolwiek zrobię, Bóg nigdy, nawet na chwilę, nie przestanie mnie do szaleństwa kochać. Pamiętajmy o tym – wtedy, gdy będziemy oceniać czyjeś postępowanie (nawet ewidentnie złe, nieprawidłowe, godne stanowczego powstrzymania i zaprotestowania), i gdy będziemy wyciągać wnioski z tej, smutnej w gruncie rzeczy, historii.
Świetny tekst – treściowo i językowo – przyjemnie sie czyta 🙂 A co do x. Charamasy to nadmierna, histeryczna gestykulacja i sztuczny uśmiech mogą świadczyć o chorobie psychicznej.. Biedny człowiek.
Świetny tekst – treściowo i językowo – przyjemnie sie czyta 🙂 A co do x. Charamasy to nadmierna, histeryczna gestykulacja i sztuczny uśmiech mogą świadczyć o chorobie psychicznej.. Biedny człowiek.