Współpraca z Baby Sleep Trainer to były dla nas ciężkie dwa miesiące. Zaczęły się pozytywnym (choć wydawało się: realistycznym) nastawieniem, pod koniec stycznia osiągnęły kulminację gorących kłótni i sporów (talerze już wznosiły się do lotu, serio), aż wreszcie na horyzoncie zamajaczył, a później pokazywał się coraz wyraźniej, sukces. Kosztowało to naszą trójkę sporo trudu, ale opłaciło się. I to jak…
Ach śpij, *^$^%Y!, kochanie
Dajcie mi rodzica, który ani razu nie utożsamił się z bohaterem książki Adama Mansbacha, a raczej z jej tytułowymi słowami: Go The F**k to Sleep. Który ani razu nie miał dość wszystkich tych przesłodzonych kołysanek, śpiewanych dziesiąty raz z rzędu, o niebie z ciemną nocką, fartuszku z gwiazdkami, aaa dwoma kotkami, królewnie z marcepana, maślanym domku Baby Jagi etc. Który choć raz nie miał ochoty rzucić tych wszystkich książeczek w cholerę, a swojego słodkiego, ukochanego dzieciątka, no, może nie rzucić, ale odłożyć w pościel i daj mi już święty spokój, żyj i pozwól żyć innym. Zwłaszcza o drugiej w nocy. I o trzeciej też. I o trzeciej trzydzieści. Dajcie mi takiego rodzica, a spytam z jakiej planety przyfrunął, a przede wszystkim co za UFO mu się urodziło.
Już na szkole rodzenia uprzedzali nas, że to normalne, że emocje w sprzężeniu z naszym zmęczeniem i niewyspaniem mogą wyprodukować pod nosem wiązankę, której normalnie za żadne skarby byśmy nie puścili; żeby się tym nie przerazić, że to nie oznacza że jesteś wyrodną matką lub ojcem potworem. Przez pierwsze miesiące życia Basi była to dla mnie abstrakcja, ale po wejściu w przestrzeń czwartego/piątego miesiąca sporo się zmieniło: do tej pory mała spała całkiem nieźle, choćby w porównaniu z innymi dziećmi. Opowieści choćby Natalii i Maćka z Drużyny B., którzy ze swoją Wiwi przez te pierwsze miesiące nie mieli, zdaje się, żadnej przespanej nocy i na pytanie księdza przed chrztem: O co prosicie Kościół Boży dla swojego dziecka? chcieli szczerze odpowiedzieć: O sen! – zdawały mi się smutnymi gawędami z innej planety.
Ale Basia najwidoczniej uznała, że starczy tego dobrego, i w wakacje postanowiła nie dawać się już tak łatwo uśpić. Albo zasypiać najchętniej dopiero przy piersi. Albo budzić się kilka razy w nocy. No i łóżeczko ewidentnie stało się passé, za to łózko rodziców okazało się cudowną przestrzenią życiową. Doszło do tego, że po jakimś czasie mała potrafiła zasnąć tylko przy maminej piersi, budziła się czasem co godzinę (albo częściej), czyniąc z naszego łóżka (z naszego małżeńskiego ołtarza, panie!) pole minowe, po którym już nie wiadomo było jak się poruszać, żeby nie przeszkodzić jaśnie panience. Wrrrr, poszła stąd!
A w tym czasie wspomniani Natalia&Maciek pochwalili się nam konsultacjami z polską Baby Sleep Trainer, czyli profesją od niedawna obecną w Polsce, co to pomaga w nauczeniu dziecka samodzielnego zasypiania i długiego, zdrowego snu. Efekt: ich mała Wiwi, która czyniła ze swoich rodziców zombie (może żyła według czasu USA?), po zakończeniu kursu zasypia jak na zawołanie o stałej porze, do tego z regularnymi drzemkami w ciągu dnia. O ja… też tak chcemy! Kulminacja Basiowej samowolki i chęć zmiany z naszej strony doprowadziła do tego, że w grudniu i my odczuliśmy zdecydowaną potrzebę takiej pomocy. Okazało się, że świat jest mały i nasza znajoma doula skontaktowała nas z Dianą Rosz, która już niedługo, mamy nadzieję, zostanie pełnoprawnym i certyfikowanym przez Family Sleep Institute trenerem snu.
Baby Sleep Trainer – co to w ogóle takiego?
Trener snu dziecięcego (po polsku), krótko mówiąc, to osoba która pomaga rodzicom w nauczeniu ich dziecka dobrego i zdrowego snu: najpierw poprzez odpowiedni wywiad i przygotowanie zindywidualizowanego planu działania dla całej rodziny (nie da się stworzyć uniwersalnego podręcznika dla wszystkich; każda rodzina ma swoje uwarunkowania, możliwości, plan dnia, potrzeby itd.), a potem przez swoisty nadzór i konsultacje we wprowadzaniu tego planu w życie. Brzmi może skomplikowanie, ale tak naprawdę zasadza się to wszystko na prostych sposobach: trafieniu w naturalny biorytm i zegar biologiczny dziecka, przyzwyczajeniu go do spania samodzielnie, a nie z rodzicami, nauczeniu zasypania po nocnym wybudzeniu, wprowadzeniu codziennych rytuałów, przez co wszystko jest dla malucha przewidywalne i bezpieczne.
Opinie co do tej metody są przeróżne. Tak jak to zwykle bywa w tematach rodzicielskich, można spotkać zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Najczęstsze zarzuty: że to sztuczne, że to rodzaj tresury dziecka, metoda zbyt gwałtowna i szokowa, że wyrządza się w ten sposób dziecku krzywdę, że to nienaturalne, może mieć zgubne skutki w przyszłości, i tak dalej. Wydaje mi się, że tak jak w przypadku każdego innego tematu związanego z pielęgnacją i wychowaniem dziecka, należy to pozostawić w gestii rodziców. Zwykle nie chcą oni dla niego źle, wierzą w swoją intuicję i zdrowy rozsądek – a one nas przekonywały, że zdrowy sen Basi (a przy okazji i nasz) to nie jest jakaś fanaberia i nasze wygodnictwo nie liczące się z potrzebami małej, tylko coś, co przyniesie dobre efekty nam wszystkim. I przyniosło: Basia śpi teraz niemal dwanaście godzin w nocy, do tego ma w miarę regularne dwie drzemki w ciągu dnia (później zleją się w jedną), trwające około godziny. Gdyby ktoś powiedział mi w grudniu, że za dwa miesiące tak będzie, to bym się popukał w czoło.
Damy radę! A może nie…
Cóż, teraz tak łatwo powiedzieć: dwa miesiące. To były dwa miesiące (no, najtrudniejszych było ok. 5 tygodni) naprawdę ciężkiej pracy, wymagającej konsekwencji i systematyczności, wystawiającej na próbę naszą cierpliwość, doprowadzającej w skrajnym momencie do sporych emocji. Sam początek był terapią szokową: odłożenie Basi do łóżeczka i ograniczenie brania na ręce, uspokajanie tylko głosem. Później odchodzenie coraz dalej, po kilku dniach pod same drzwi pokoju, później wyjście za nie i śpiew kołysanek zza drzwi. Czasami trwało to kilkadziesiąt minut. Oczywiście kilkadziesiąt minut płaczu, ryku, szlochu. To zrozumiałe: ona przez całe swoje dotychczasowe życie była przyzwyczajona do tego, że zasypia tylko przy piersi, ewentualnie noszona na rękach. A tu nagle czuje się zmuszona do czegoś zupełnie innego, niepojętego dla jej małego rozumku. Poza tym po wybudzeniu w nocy (a każdy z nas, nawet nieświadomie, to robi) wiedziała, że zawsze obok jest mama. A tu nagle pusto, więc jak nie płakać?!
Wyraźny postęp zauważyliśmy po zupełnym wyłączeniu nocnego karmienia. I tak sporą zmianą było przesunięcie go od samego początku tylko na godziny po północy (ale bez pozwolenia, żeby B. zasnęła przy piersi). Przez kilka dni odbywało się ono dosłownie ze stoperem: 5 minut, 4 minuty, 3, 2, 1… i Basia po prostu przestała budzić się na karmienie. Znaczy się, nie była wcale głodna, chciała tylko się przytulać, cwaniura jedna.
Kolejną rewolucją było przemeblowanie w naszym mieszkaniu. Kto w nim był, ten wie, że do dużych nie należy. Basia spała więc w naszym pokoju (sypialni). Gdy przenieśliśmy nasze łózko do dużego pokoju, postęp był widoczniejszy tym bardziej. To zaowocowało wieloma dobrymi efektami: Basia ma pokój tylko dla siebie (od jakiegoś czasu zaczyna sama tam sobie chodzić i bawić się), nic ani nikt nie przeszkadza jej w nocy, my z kolei mamy przestrzeń do swojej (i ewentualnych gości) dyspozycji.
Kryzys nadszedł, gdy minęły 3-4 tygodnie, a zdawało się, że do pełnego celu naszej pracy jeszcze sporo czasu. Pojawiły się nawroty: było dobrze, a znów zaczęło być jak wcześniej. No i najważniejsze: pojawiły się podstawowe wątpliwości. Skoro od samego początku robimy z Basią wszystko zgodnie z naszą intuicją, podstawą naszych działań było zapewnienie jej bliskości i zaspokajanie jej potrzeb, to w obecnej sytuacji zaczęliśmy się czuć jak schizofrenicy. Naprawdę mieliśmy już dość. Zwłaszcza dla Eli kurczowe trzymanie się zasad przestało być motywujące. Wszystko zdawało się iść w złą stronę: byliśmy coraz bardziej tym zmęczeni, a nie wyspani (bo przecież nocne wybudzenia i koczowanie pod jej drzwiami ze śpiewaniem tych cholernych kołysanek było nadal potrzebne, czasami kilka razy w nocy). Widzieliśmy, że Basia też się męczy, zupełnie tego nie rozumie i nie chce współpracować. Tak naprawdę trzymała nas przy tym upiornym programie jedynie świadomość, że nie ma drogi powrotu (bo niby do czego? przecież B. dopiero by poczuła mętlik w głowie). Kryzys poważny zaistniał między nami, spór również z innymi członkami rodziny, dla których okazaliśmy się wyrodnymi i nieczułymi rodzicami. Sami przestawaliśmy powoli w to wszystko wierzyć, a tłumaczenia, że wszyscy rodzice, którzy przez to przechodzą, przechodzą rzeczywiście przez TO – wydawały nam się nieprawdopodobne. Nie nie, przerosło nas, nie mieliśmy na początku pełnej świadomości… Przecież za to powinny być rozdawane jakieś kombatanckie medale! (A Diana twierdziła, że w naszym przypadku i nie tak było najgorzej, słyszysz to, Aniele Boży?).
Okazało się jednak, że wystarczyło wprowadzić pewną dozę elastyczności do całego programu – i zatrybiło! Tu leży, według mnie, klucz do zrozumienia całej idei: odpowiadanie na potrzeby dziecka jest ważne (choć bezwarunkowe powinno się zakończyć po ok. 4 miesiącach życia), ale nic nie stoi na przeszkodzie połączenia go z wprowadzaniem nowych rzeczy. Pokazaliśmy Basi, że jest nadal bezpieczna, że to nie jest tak, że nie może na nas liczyć, bo płacze i nikt jej nie chce wziąć na ręce. Nie, Skarbie, jesteśmy tutaj, potrzebujesz nas, więc jesteśmy: jesteśmy obok, śpiewamy dla Ciebie, mruczymy, wyjątkowo nawet weźmiemy na chwilę na ręce i przytulimy; ale tylko na chwilę; ale już wystarczy, nie pójdziesz znowu do naszego łóżka, paskudo mała kochana, bo jesteś dzielna i świetnie sobie poradzisz w swoim łóżeczku, razem z Misiem-Szumisiem. I poradziła sobie!
Cicho, bo tu śpi Basiunia, śpi Basiunia…
To, co ostatecznie przeważa szalę, to efekt: Basia się wysypia (no, może czasami bywają nieco gorsze noce, ale to też normalne, powodowane różnymi okolicznościami). Śpi całą noc. Czasem słychać, jak jęknie po wybudzeniu, ale zasypia dalej sama (hip hip hurra!) Ma w ciągu dnia niesamowite pokłady energii, jest ciągle w ruchu, rozwija się pięknie i zdrowo. Ma apetyt. Drepcze tu i tam i ciągle się śmieje. To, w pewnym sensie, zupełnie inne dziecko.
My też skorzystaliśmy: mamy wieczór do swojej dyspozycji. Możemy gdzieś razem wyjść, zostawiając Basię bezpiecznie w towarzystwie kogoś innego.
Oczywiście, nie jest jeszcze zupełnie różowo i idealnie – z tęsknotą wyczekujemy możliwości przesunięcia wieczornego odłożenia, bo dotychczasowy tryb spania od 18 do maksymalnie 6 rano nie jest szczytem naszych marzeń. Nasza mała spryciara jeszcze czasami protestuje, gdy zbliża się widmo śpiworka i całego przedłóżeczkowego rytuału (po co kończyć zabawę?). Ale to i tak niebo a ziemia w porównaniu z poprzednim trybem.
Tak więc, drodzy rodzice i przyjaciele rodziców: pozostawcie im wolną rękę w decydowaniu, co do sposobu obchodzenia się z ich dzieckiem. Zaufajcie im. Mama i tata, poza rodzinami patologicznymi (czy ktoś nas już zgłosił?) na pewno nie chcą dla niego źle, wręcz przeciwnie. Zawsze kierują się (na pewno powinni) jego dobrem, począwszy od prowadzenia ciąży, po poród, karmienie, chustowanie, wózkowanie, zakładanie czapeczek/skarpetek, aż po sen. Jeśli ktoś uważa, że lepszą drogą jest po prostu przemęczenie się przez te jakieś dwa lata, aż samo się zmieni – to absolutnie nie uważam tego za gorszy sposób. Po prostu inny 🙂
A jeśli jesteście rodzicami dziecka, które jest w stanie samo się wyregulować i nie wymaga żadnych programów ani konsultantów do pomocy – to cieszcie się! Czasami przy drobnych odchyleniach od normy warto sobie pomóc dobrym, solidnym wyciszeniem przed snem, czytelnymi (codziennymi) rytuałami i zorientować się, ile dziecko śpi faktycznie, a ile snu potrzebuje.
P.S. Obecnie Diana Rosz (której bardzo dziękujemy za pomoc!) nie rozpoczęła jeszcze na dobre swojej działalności jako Baby Sleep Trainer – ale gdy tylko się to stanie, na pewno pozostawimy w tym miejscu odpowiednie namiary 🙂
Super,że się Wam udało. U nas ostatnio też były kryzysy z zasypianiem, na szczęście już jest poprawa. I ja też jestem zdania, że rodzice wiedzą, co robią, nawet jeśli metody są kontrowersyjne. Ważne, żeby były skuteczne. 😉
Właśnie tak! 🙂
Ja również cieszę się, że możecie już spokojnie spać.
Chciałam jednak poruszyć jedną – dyskusyjną według mnie – rzecz i to abstrahując zupełnie od samej kwestii zasypiania. Chodzi mi mianowicie o założenie, żeby nie dyskutować na temat stosowanych metod wychowania dzieci.
Jak sam napisałeś, każdy normalny rodzic chce dobra dziecka. Mam jednak wrażenie, że nawet kierując się intuicją bardzo często jako rodzice popełniamy błędy. Mogę chcieć dobra dziecka, a jednak postąpić w sposób, który sprawi mu krzywdę (poruszam ogólną zasadę, a nie chodzi mi o zasypianie). Czy upierając się przy tym, że kieruję się dobrem dziecka, mogę odrzucać wszelkie porady innych rodziców? Im dłużej jestem rodzicem tym bardziej doceniam mądrość innych. Naprawdę chcę dobrze, a jednak popełniam masę błędów. Kiedy urodził się mój pierwszy syn chciałam być idealną matką, teraz chciałabym być po prostu dobrą matką, a i tak widzę jak często zawodzę…
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że ludzie, którzy chcą zwrócić nam jakąś uwagę robią to w niedopuszczalny sposób. Natomiast wydaje mi się, że nie powinno się z góry odrzucać możliwości kulturalnej rozmowy
Dziękuję za komentarz i uwagi!
Zdecydowanie nie zgadzam się z zasadą niedyskutowania o stosowanych metodach wychowania dzieci. To nie jest tak, że jestem przeciwnikiem „dobrych rad” lub nawet oceniania różnych decyzji/wyborów. Z tym, że zawsze powinno uszanować się finalnie zdanie rodziców, bo to jednak oni wiedzą najlepiej, mimo wszystko. No i należy to robić z pewną umiejętnością (jej brak to najczęstszy powód zamykania się na takie poradnictwo). Wydaje mi się, że jak zwykle najlepsze jest działanie według zdrowego rozsądku 🙂
.
Kulturalna dyskusja? No pewnie! W ogóle to my z Elą nic, co robimy przy Basi i z Basią nie wymyśliliśmy sami, wszystko pochodzi z czyichś rad (od ciąży, przez poród, aż do dziś, również sen) 🙂 Po prostu wybieramy to, co mądre, polecane przez ludzi którym ufamy, co bliskie nam, zgodne z naszymi wartościami itd.
.
W moim artykule zaakcentowałem decydującą rolę intuicji i to oczywiście pewien skrót myślowy, bo – jak zauważyłaś – ona też może się mylić. Ale mimo wszystko myślę, że są to wyjątki. I pomijam tu zwyczajne błędy, które w opiece nad dzieckiem a później w wychowaniu się przydarzają, naturalnie.
.
Jeśli dochodzi już do ewidentnego krzywdzenia dziecka (w różny sposób), to oczywiście trzeba zainterweniować.
Jasne, rozumiem to co napisaliście. Też pamiętam jak mnie denerwowała ilość tzw. dobrych rad przy pierwszym dziecku – nawet zapisałam się na warsztat asertywności dla mam! Nie wiem czy Was to pocieszy, ale przy trzecim już nikt nie ośmiela się dawać dobrych rad ;).
W każdym razie dla mnie wydźwięk Twojego wpisu Janku był taki, że każdy może robić jak chce w kwestii wychowania i nie należy się do tego wtrącać (tak mocno w skrócie, podobnie ujęty jest komentarz poniżej) i ja osobiście z tym nie mogę się zgodzić. Słynny tutaj jest temat klapsów (bez wątpienia skutecznych). Wielu rodziców, którzy stosują tę metodę są przekonani (i ja wierzę w ich szczerość!), że robią to dla dobra dziecka. Mimo to ja – choć nic nie jestem w stanie z tym zrobić poza wyrażeniem swojego zdania – nie zgadzam się z tą metodą, uważam ją za szkodliwą i mam prawo wyrazić swoje zdanie. Oczywiście tylko w kulturalny i delikatny sposób – to nie podlega dyskusji.
Klapsy to akurat najbardziej kontrowersyjny temat, ale w wychowaniu jest wiele takich przestrzeni, w których można stosować skrajnie różne metody – i nie wszystkie są dobre. Oczywiście masz rację Janku, że ostateczna decyzja należy do rodziców i to bezwględnie należy uszanować.
Chcę tylko, żebyście mieli jasność, że nie odnoszę się tutaj do kwestii zasypiania, bo bez wątpienia rodzic musi zadbać o siebie, także w relacji z dzieckiem i dlatego rzeczywiście nie jest to temat, na który jestem uprawniona dyskutować.
Pomyślałam, że może tak trochę kategorycznie się tu wypowiedziałam :). Prawda jest taka, że z czasem odnajduję w sobie coraz więcej tolerancji dla rodzicielskich błędów i porażek – sama popełniłam je już niezliczoną ilość razy. I teraz już nie patrzę krzywo na matkę, która krzyczy na dziecko na ulicy – nie wiem w jak trudnej jest sytuacji, nie wiem co przeszła. Niemniej wydaje mi się, że zawsze warto dyskutować o różnych metodach – ale bardziej na zasadzie dyskusji niż kategorycznych stwierdzeń.
Oooo… to właściwie nie chodzi o sen, tylko jeden z czołowych tematów, które miałam na blogu poruszyć i poległam. Dyplomacja rodzicielska. Przy pierwszym dziecku jest to temat rzeka. Przede wszystkim dlatego, że w pogoni rad muszę i tak coś wybrać, a moje zdanie i argumenty bywają traktowane jak fanaberia, wydziwianie. Cenię sobie porady innych rodziców, ale to najczęściej nie od nich płyną te „dobre rady” – inny rodzic zwykle pyta mnie wcześniej czy może coś doradzić 😉 Natomiast nie zgadzam się na protekcjonalne traktowanie i podważanie każdej mojej rodzicielskiej decyzji (zwłaszcza przy dziecku), a często pozwalają sobie na nie nawet obcy ludzie (nie mówię o profesjonalistach).
Prawdopodobnie problemy ze snem B. miały właśnie źródło w naszych błędnych decyzjach – uznaliśmy, że dziecko ma swój biorytm i wg niego powinno funkcjonować (również spać). Zaufaliśmy naturze i intuicji, ale najwyraźniej nie stworzyliśmy dla nich odpowiednich warunków i zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.
Prawdę mówiąc w tym najgorszym okresie szalenie mnie frustrujące były komentarze w stylu „też tak mieliśmy – to normalne” albo „po roku/dwóch to się samo ureguluje”, bo tylko rodzic, a w naszym przypadku tylko ja wiedziałam co oznaczają te pobudki co kilka minut, kilkugodzinne usypianie i dramatyczny płacz dziecka obudzonego w nocy, brzmiący jakby właśnie dostawało jakichś boleści. Są rzeczy, doświadczenia, które można do siebie przyrównać i takie, których musisz doświadczyć na własnej skórze, żeby zrozumieć.
I już na koniec dyskutowanie na tematy rodzicielskie wymaga moim zdaniem odpowiedniej przestrzeni, bo chodźby nie wiem jak ważna i dobra była porada, to do skrajnie wymęczonego psychicznie i fizycznie rodzica nie trafi, szkoda słów, wtedy potrzeba tylko wsparcia 😉
To możesz wrócić do tematu dyplomacji rodzicielskiej:)
A jeszcze gwoli ścisłości: ja też wiedziałem, zwłaszcza już w czasie nauki snu, co to te pobudki 😉
Powiem Ci, że wszystko dopiero przede mną, ale lubię czytać takie teksty. Nigdy nie wiem, kiedy mogą mi się przydać. Ponoć zarówno ja, jak i mój partner byliśmy spokojnymi i bezproblemowymi dziećmi, ale to wcale nie oznacza, że nasza córka po urodzeniu też będzie taka sama. Łudzę się nadzieją, że trafię do tej grupy szczęściar, które powiją dziecie śpiące w nocy bez przerw, ale wiem, że szans tych mam jedynie 50%. Zapiszę sobie więc Twój tekst, bo może będzie mi jeszcze potrzebny 🙂
Powodzenia, obyście nie musieli korzystać aż z takiej drogi 😉
Gratulacje! Czytałam o tych metodach już wcześniej, ale nie wiedziałam, że w PL już takie osoby pracują.