Każdy maniak kulinarny kojarzy z pewnością określenie Comfort food (trudne do zwięzłego przełożenia na polski). Mówimy w ten sposób o jedzeniu przenoszącym w krainę szczęśliwości, nawet w naprawdę kiepski, ponury dzień. Dla pożeraczy książek z pewnością można wyróżnić takie tytuły, które sprawdzą się w tym celu znacznie lepiej niż jakakolwiek potrawa i dziś na blogu właśnie o takiej książce, jednej jedynej. Tadam! Oto moja Comfort book. A Ty, masz taką książkę?
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”
Bywały takie dni, tygodnie i miesiące, kiedy czytałam Anię od deski do deski, na wyrywki lub ulubione rozdziały, na przemian śmiejąc się i wzruszając. Wracałam przy tym do naiwnych dziecięcych marzeń, odpuszczając sobie na chwilę zastanawianie się, jaki to ma sens. Przy tej książce po prostu czuję się jak przy ciepłym, trzaskającym ogniu na kominku. Ostatnio Ania leżała na półce nieco dłużej, ale jak przyjemnie było odświeżyć sobie tę lekturę, jak wiele jeszcze nowego piękna mogę w niej odnaleźć.
Moja przyjaźń z Anią zaczęła się, gdy miałam 9 lat. Przy okazji tego wpisu dokładnie obejrzałam sobie mój wyświechtany egzemplarz. Wydawnictwo Nasza Księgarnia, kupiony w Smyku na Brackiej pomimo lekkich wątpliwości rodziców (wydawało im się, że jestem jeszcze trochę za mała na taką lekturę), kosztowała wówczas niecałe 12 zł. W środku subtelne ryciny, ładny biały papier i kilka zasuszonych kwiatków. Po tylu latach okładka jest już powyginana, na kartach ślady paluszków i paluchów, jakieś plamy. Był to początek pięknej kolekcji – ostatecznie zebrałam wszystkie pozycje z cyklu o Ani. Wielu osobom pewnie wcale nie muszę tłumaczyć, dlaczego kiedy jest szaro, źle i do kitu wracam właśnie do tej książki, a może niektórym przypomnę o tej książce „wszelkiego pocieszenia”. Uwierzcie mi, Ania w sensie literackim nigdy się nie zestarzeje!
Odnaleźć szczęście w pechu
Nie jest żadną tajemnicą, że sukces Ani polega przede wszystkim na tym, że każda dziewczynka/dziewczyna/kobieta może odnaleźć w tej postaci siebie. Z facetami tak gładko nie pójdzie, oni mają swoich „Chłopców z Placu Broni” czy innych takich 😉 Jeżeli na dodatek masz dzień, w którym Twoje życie wydaje się smutnym pasmem porażek i niepowodzeń, to naprawdę nie znam lektury, która lepiej tłumaczyłaby, jak sobie z tym poradzić. Taki mały przepis na sukces sprzed ponad stu lat. Nadal nie mogę się zdecydować czy Ania była czy nie była dzieckiem szczęścia… A mimo to była niewątpliwie szczęśliwa.
Świat jest pełen „pokrewnych dusz”
Podobnie jak Ania często zderzałam się z ludzką podłością. Taką prostą, często nieuzasadnioną, upokarzającą, czasem łatwo ją pomylić z głupotą. Sama też taka bywam. Straszliwie trudno złapać do tego dystans, odbić, nie koncentrować się na tym, a dostrzec jak wielu dobrych ludzi mamy wokół siebie. Docenić ich i nazwać po imieniu, tych wszystkich, z którymi rozumiemy się bez słów, którzy czynią z nas lepszych ludzi. Po prostu.
Szczerość
Kiedy byłam małą czytelniczką chciałam być po prostu taka jak Ania, wędrować bezdrożami wyobraźni, używać wzniosłych słów i nawet włosy chciałam mieć rude lub choć trochę kasztanowate… Dopiero z czasem dostrzegłam jak cudownie jest dorastać do siebie samej równolegle ze swoją bohaterką literacką. Dziś kocham Anię i wracam do niej z przyjemnością, bo pokazuje jak cieszyć się życiem nawet, gdy nie wszyscy Cię kochają, ale możesz spojrzeć sobie w twarz i wiesz, że niczego i nikogo nie udajesz.
Kiedy byłam w Kanadzie bardzo chciałam zobaczyć Wyspę Księcia Edwarda, miejsce akcji mojej ukochanej książki. Uświadomienie sobie, że dla samotnie podróżującej nastolatki jest ona całkowicie niedostępna, było bardzo przygnębiające. Teraz nawet nie żałuję, bo za każdym razem, kiedy czytam Anię przenoszę się w świat wyobraźni nieskażony konkretnym obrazem miejsca. Czasem popełniamy ten błąd, zwłaszcza w świecie nowoczesnych technologii, że nie pozostawiamy naszej wyobraźni nawet strzępka naszego życia. Wszystko musimy zobaczyć, dotknąć, policzyć i gdzieś po drodze tracimy całą magię…
Mam takie książki, po których przeczytaniu już coś wiem, nie mam potrzeby do nich wracać. Są takie, o których zapominam szybciej niż trwało ich czytanie. Ale są i takie nieliczne, które nie złapią kurzu na półce… Przyznajcie się, lubicie Anię? A może jakiś inny bohater książkowy wyciąga Was z dołu o głębokości Rowu Mariańskiego?
Nigdy nie czytałam Ani z Zielonego Wzgórza i muszę przyznać, że nawet mnie nie ciągnie. Wiem, że ma grono fanów, ale jakoś ani filmu żadnego nie widziałam, ani książki nawet nie leżały w zasięgu mojego wzroku. Tłumaczę sobie to faktem, że to w ogóle nie mój gatunek. Ale ja chyba unikam jak ognia w ogóle jakichś takich bardziej wartościowych/życiowych książek. Chociaż „Tajemniczy Ogród” mogę czytać w kółko.
Z moich Comfort Book to chyba będzie Zafon i „Cień Wiatru”, bo moje pierwsze spotkanie z tą powieścią było właśnie w momencie, kiedy musiałam zająć mózg historią z książki, żeby totalnie odciąć się od świata obok. Kocham też wracać do „Domu pełnego drzwi”, chociaż określenie comfort book dziwnie wygląda w tym kontekście.
Dobrze mieć takie książki! A im bardziej popalcowane w środku tym lepsze – mają więcej historii w sobie.
Ee tam gatunek nie gatunek. Dla mnie Ania jest po prostu kimś, ale w chwili kiedy sięgasz po swoją comfort book to może być cokolwiek, byle odniosło pożądany skutek. Może być „Kubuś Puchatek”, „Kubuś Fatalista…” albo „Kuba rozpruwacz”. I najlepiej od razu oblać taki egzemplarz jakimś płynem, to potem się już człowiek tak nie czuli 😉
No Ania, Ania! 🙂 Podzielam całkowicie. Nawet sama poświęciłam jej kiedyś dawno, dawno temu jeden post, gdyż w pełni na niego zasługuje 🙂 http://motyw-kobiety.miejsce-akcji.pl/2014/08/25/kobieta-ideal/
Natomiast z Comfort Books mam również „Dzieci z Bullerbyn” i „Greka Zorbę” 🙂
No właśnie „Grek Zorba” – muszę ponadrabiać zaległości. Nie widziałam filmu, nie czytałam książki ;(
Ani z Zielonego Wzgórza nigdy nie czytałem ale doskonale rozumiem potrzebę zobaczenia miejsca akcji ulubionej książki. Po przeczytaniu „Notebooka” jak tylko się zorientowałem, że mieszkanie głównej bohaterki jest na Pradze Płn. pewnego razu w drodze do pracy przeszedłem pod kamienicę aby zobaczyć to miejsce, które było wpisane w fabułę książki (a także przedstawione na nagraniach dołączonych do powieści). Nie odbierałbym tego jako odzieranie z resztek wyobrażeń o miejscu, a raczej jako chęć jeszcze głębszego doświadczenia tego, co czytamy na kartach powieści.
O, ja jestem całkiem świeżo po lekturze i też myślałem o tej Pradze 😉 Chociaż z tych filmików to najbardziej mnie zastanawiało, jak oni kręcili te sceny głosowania w Sejmie…
Tak, my jesteśmy świeżo po „Notebooku”, zastanawia mnie tylko czemu autor zmienił nazwę miasta akcji, skoro niemal wszystkie pozostałe szczegóły lokalizacyjne były tak precyzyjne…
Może to dziwne, ale moim comfort book to „Hobbit” i „Gra o tron”. Są to jedyne książki, które przeczytałem 3 razy. Uwielbiam wracać do Tolkienowskiego klimatu przygody i wstępu do brutalnej rzeczywistości Dżordża Martina:) O dziwo bardzo mnie to uspokaja i skutecznie odrywa myśli od codzienności.
Serio? Hobbit? Ja zabierałam się do niego z pięć razy i nie przebrnęłam nawet do połowy. Mój starszy brat był kiedyś wielbicielem Tolkiena, ale do mnie nie przemówił. Ale tak już chyba jest z tą dziedziną literatury, że ona wciąga i wyłącza z rzeczywistości, moje gusta jednak są bliżej Wiedźmina w tej kategorii.
Tak mam, Polyanna 🙂 To moja Bardzo Ważna Książka 🙂
właśnie – Polyanna… nie czytałam. Ale pamiętam, że na studiach rozważałam lekturę, jednak stwierdziłam, że już chyba nie dla mnie. Myślisz, że da się jeszcze czytać dla takich podstarzałych typków jak ja?
Ja wracam do „Lalki” i do niektórych książek Musierowicz.
oj ja tyle razy próbowałam się przekonać do Musierowicz. Bezskutecznie. Ale wiem, że są fani, którzy nie opuszczą żadnej pozycji tej autorki. Podziwiam swoją drogą literacką płodność tej pisarki…
Ja też znam takich, co do Musierowicz nie potrafią się przekonać. No i dobrze, nic na siłę : – )
Swoją drogą bardziej cenię te nowsze książki Musierowicz niż to co czytałam 20 lat temu jako nastolatka.