Na tym blogu nie brakuje dowodów na to, że czytamy książki. Jednak może trochę umyka spostrzeżenie, że każde z nas wybiera sobie książki zupełnie inaczej, to są zupełnie dwa różne czytelnicze światy (o tak! czasem się nawet kłócimy o książki).
Gdy nasza rodzina się powiększyła, wiele codziennych zajęć i pasji niezwiązanych z macierzyństwem poszło w kąt. Czasem jeszcze mnie to gdzieś kłuje i uwiera, ale na szczęście choćby się waliło i paliło, a obiad zawisał w niebycie, nie ma u mnie dnia bez przynajmniej kilku kartek przeczytanych, choćby i na stojąco ( B. lubi wyrywać mi książki z ręki i dość brutalnie je kartkować).
Książki pomagają mi przenieść się w inny świat, oderwać od tego, co przytłacza, czasem są lekarstwem na bezsenność i na wiele innych człowieczych dolegliwości. Czytam karmiąc, usypiając, gotując, układając się do snu. W domu, w pociągu, w urzędzie i poczekalni u lekarza. W tej (i pewnie w kilku kolejnych) notkach odsłonię przed Wami kawałek swojego czytelniczego świata i czasem dla odmiany pokażę coś z Basiowego stosiku. Może kogoś to zainteresuje/zaintryguje/zainspiruje? Zatem: do dzieła!
Na dobry początek trzy przykłady współczesnej polskiej prozy, którą da się czytać bez poczucia zażenowania, za to z cudownym, delikatnym klimatem świata utkanego z pięknego słowa, jak z przędzy. Specjalnie nie koncentruję się na fabule przedstawianych pozycji, lecz raczej na wrażeniach towarzyszących mi w trakcie lektury. To taka proza, którą czasem chciałabym położyć na półce z poezją, ale taką zupełnie magnetyczną. Co ciekawe, na trop wszystkich trzech pozycji trafiłam dzięki radiowym audycjom…
Marek Stokowski, Stroiciel lasu, Oficyna Wydawnicza Multico, 2010.
Najpierw usłyszałam fragmenty tej książki w radiowej Trójce, nie mogłam jednak kompletnie połapać się, o co chodzi w fabule, nawet, gdy nasłuchiwałam fragment po fragmencie. Jednak zaintrygowało mnie cudowne, świeże poczucie humoru, z jakim Stokowski nakreślił tę historię. Dlatego tytuł znalazł się na mojej czytelniczej liście pragnień i wkrótce odkryłam, że jest dostępny w naszej miejskiej bibliotece. To bardzo sprytna książka, tak niepozorna wizualnie, że pomimo dokładnie spisanej sygnatury musiała ją ze mną odkopywać pani bibliotekarka (dziękuję ;).
Z niewiadomych przyczyn główny bohater wybudza się z długotrwałej śpiączki, co wywołuje go ze świata chyba nieco bardziej przyjaznego niż ten ziemski. To książka pełna paradoksów, wędrująca całkiem swobodnie po pograniczu świata ziemskiego i nieziemskiego, celowych przypadków i leciutkich jak piórko słownych „meteorytów”, które nie raz sprawiły, że zdębiałam. Po prostu łupią w czaszkę. Zupełnie absurdalne zdania (również dla głównego bohatera), które wędrowały za mną później przez cały dzień (i za nim też) i nieco komplikowały bieżące myślenie. Pozwolę sobie zacytować:
„Zastała na stole rozlaną muzykę, aż żal było ścierać”
Przeczytałam, zagapiłam się w przestrzeń i moja wyobraźnia zaczęła wirować wokół tego zdania.
Sama historia pięknie nieoczywista, optymistyczna wbrew wszystkiemu i niewątpliwie szalona. Z zupełnym pominięciem miejsca i czasu, z kiepsko brzmiącym lasem, dziwnym M. i psem. Polecam dla rozkoszujących się słowem jak mocną, gorzką czekoladą.
Magdalena Tulli, Szum, Znak Literanova, 2014.
Musiałam po raz n-ty usłyszeć w radio (tym razem Jedynka) to nazwisko, by się wreszcie zainteresować autorką (dlaczego tak późno?!). Tę konkretną pozycję wybrałam jednak zupełnie przypadkowo i zakochałam się w tej małej, burej książeczce z wizerunkiem autorki na odwrocie – trochę mi się skojarzyła z muminkową Małą Mi, jakby postarzoną. Pozycja jest uznawana za najbardziej osobistą książkę Magdaleny Tulli (z tego, co udało mi się pobieżnie ustalić, również poprzednie tytuły tej pisarki miały taki charakter).
Rzeczywistość wyglądająca do nas ze środka jest wprost najeżona metaforami, zbudowana na pograniczu jawy i snu, z telefoniczną łącznością z zaświatami. Ale w tym świecie daleko do dobrej magii. Główne wątki powieści osnute są wokół trudnych relacji rodzinnych, pełnych wojennego tabu i ciągłego odrzucenia. W przeciwieństwie do Stroiciela, Szum nie jest już tak przesycony humorem czy podświadomie rejestrowanym sensem i kierunkiem wydarzeń. Jeśli zdarzyło mi się uśmiechnąć nad tą książką, to z jakimś takim poczuciem zagubienia, bezsensu i absurdu. I zarazem wrażeniem, że ten świat jakby wyciszony watą na głucho jest mi bliski, na taki ponury, depresyjny sposób.
Zdecydowanie jest to książka dla wrażliwców, dla takich, których jak boli – to dobrze. Trochę trująca, trochę oczyszczająca refleksja nad potrzebą naturalnego ciepła i walką o przebaczenie, jeśli już się ustali, komu jest ono należne, a komu potrzebne.
Chyba każdy (może nie?) ma taką zadrę, mniejszą czy większą, której odbicie znajdzie w tej książce. I można być pewnym, że po lekarstwo i receptę to nie tutaj, a mimo wszystko po przeczytaniu robi się wokół nas nieco lżej.
Paweł Huelle, Śpiewaj Ogrody, Znak, 2014.
Kojarzycie natchniony głos Baszki Marcinik z Trójki? Oooo! Jak on mnie irytuje! (a właściwie jego wspomnienie, bo mało już słucham tej stacji). Nie jestem pewna czy to moje wrażenie czy fakt, ale wydaje mi się, że wszelkie jej antenowe rozmowy na temat literatury odbywały się z towarzyszeniem właśnie Pawła Huelle. Podlejmy to jeszcze sosem napompowanego do granic możliwości rozdziału: „kultura wysoka” vs. reszta świata. Po tę książkę sięgnęłam zatem eksperymentalnie, żeby wiedzieć, co mi, „plebsowi”, jest oferowane w ramach kategorii „literatura z wyższej półki” i czy faktycznie, po gombrowiczowsku zachwyca czy nie…
I wsiąkłam.
Śpiewaj Ogrody czyta się jednym tchem, choć akcja nie jest wartka, a poszczególne epizody mają zaburzoną chronologię i hierarchię zdarzeń. Opowieści towarzyszy piękny opis okołowojennych realiów Trójmiasta (podejrzewam, że mieszkańcy Gdańska i Sopotu najlepiej mogliby docenić urok tej opowieści). Pomimo dramatycznych wydarzeń i drastycznych obrazów jest to opowieść napisana miękkim, subtelnym i nostalgicznym stylem, bardzo plastyczna, bogata w zakręty i uniwersalne metafory losów ludzkich zderzających się z historią przez duże H.
Dlatego nie obchodzi mnie „szufladka”, do której zapragniemy włożyć tę opowieść – to po prostu wciągająca i pięknie napisana historia. A jeśli na dodatek trafimy na piękną serię z ryciną i bibułką, to wizualnie ta książka stanowi wymarzony upominek dla prawdziwego bibliofila, kochającego książkę również, jako przedmiot, a nie tylko nośnik treści.
Dziękuję wszystkim, którzy dotarli do tego miejsca. Nie znalazłeś tu nic godnego uwagi? Polecam śledzić dalej, już wkrótce opowiem o czymś z całkiem innej beczki… A może coś mi polecisz?
Jakiś czas temu odkryłam na nowo czytanie dla przyjemności, bo przez lata – jako etatowy czytelnik, zwany dalej „polonistą” – czytałam właściwie głównie profesjonalnie. I wsiąkłam znowu, ucząc się czytać bez ołówka w dłoni. A zaczęło się to od wiadomości od ucznia, który czytając Kunderę, napisał do mnie, że „rozpaczliwie poszukuje sensu”, choć zachwyt już dawno znalazł. Postanowiłam wtedy i ja go odnaleźć. Bardzo mi blisko (teraz) do Twojego sposobu czytania. Dziękuję za te propozycje, postaram się zajrzeć (choć na razie pod wpływem Janowego wpisu doczytuję wywiad z Franciszkiem).
Dlatego czasem cieszę się, że nie trafiłam jednak na filologię polską (choć pewnie równie często żałuję). A były takie plany. Co ciekawe, Kundera na mojej liście do przeczytania utknął i jakoś nie trafia mi do rąk.