Idą i idą razem, siostra Anna i ciocia Wanda, potem wracają – i nic z tego nie wynika… Nigdy nie pisałem recenzji żadnego filmu – tym razem spróbuję. Ot, taka recenzyjka mi wyszła, albo lepiej: opis tego, co przeżyłem, oglądając film „Ida” Pawła Pawlikowskiego.
Otóż moje przeżycia można zawrzeć w dwóch słowach: rozczarowanie i niezrozumienie.
Od kilku miesięcy w przeróżnych audycjach radiowych, artykułach – nie tylko takich tematycznych, filmowych, ale też poza nimi – słyszę, jaki to powstał Niezwykle Ważny Film, coś, czym zachwyca się cały świat, dzieło wybitne, szczególne, wyjątkowe, przepiękne, wzruszające, poruszające, i w ogóle kamień milowy w naszej rodzimej kinematografii. Gdy okazało się, że film ten będzie polskim kandydatem do Oscara, głosy te przybrały na sile; gdy „Ida” zdobyła nagrodę Parlamentu Europejskiego – Polskie Radio natychmiast przerwało swoje programy, żeby nadać ten komunikat i cały serwis informacyjny był już tylko temu poświęcony, spychając jakiekolwiek inne informacje na dalszy plan. Dziś oficjalnie ogłoszono dwie nominacje (dla filmu nieangielskojęzycznego i za zdjęcia) – więc to już w ogóle stało się oczywistym, że „Ida” jest najlepszym polskim filmem w historii, a na pewno ostatnich lat, i jest to po prostu bezdyskusyjne, jasne dla wszystkich, i już.
No, chcąc nie chcąc, musiałem w końcu ten Niezwykle Ważny Film obejrzeć, skoro powszechnie uznano to dzieło za ucztę duchową i punkt obowiązkowy dla wszystkich, lubiących dobre kino (a ja lubię dobre kino). Obejrzałem i, cóż, może ja tam się nie znam, niewyrobiony jestem, nie rozumiem wszystkiego, nie widzę, nie łapię, ale: krótko mówiąc, film ten mnie nie powalił. Gdybym go obejrzał półtora roku temu, gdy tylko pokazał się w kinach, to pewnie uznałbym go za film rzeczywiście wart uznania, oryginalny… ale czy wybitny? nie dający spokoju po obejrzeniu? chwytający za serce? refleksyjny? Nie bardzo.
Miałem zobaczyć dylematy i rozterki młodej zakonnicy, która mierzy się ze swoją nowo poznaną historią – a zobaczyłem cichą, szarą myszkę, poruszającą się jak robot (może to przez te dziwne ujęcia kadru) za swoją ciotką, i z której literalnie NIC nie mogłem wyczytać: co przeżywa, jak reaguje na poszczególne zdarzenia, jakie ma dylematy, co ją skłania do takich a innych działań (włącznie z ostatnimi, które są w ogóle ogromną zagadką).
Dużo ciekawszą postacią była wspomniana ciotka, zagrana przez świetną, jak zwykle, Agatę Kuleszę – ale gdy Wanda Gruz wyskakuje przez okno, to film dla mnie się w zasadzie kończy, nic ciekawego już się nie dzieje; i choćby Kulesza zagrała na 150, a nie na 100 procent swoich umiejętności, to i tak nie przeskoczy dla mnie braku pełnego ukazania tej postaci – wydaje mi się, że cudzoziemcy (ale też wielu naszych rodaków) nie do końca jest świadomych, co oznaczało bycie stalinowskim prokuratorem, a z filmu nie dowiadujemy się o tym praktycznie niczego.
Nic nie mam do czarnobiałych filmów, ale w tej konwencji o wiele bardziej podobał mi się choćby „Rewers” – w „Idzie” za dużo było dla mnie tych niekonwencjonalnych kadrów, postaci ukazanych od nosa w górę, jakoś to wszystko przekombinowane, na siłę, w pewnym momencie niemal śmieszne.
Nie zgadzam się z opiniami, że jest to film antypolski – to gruba przesada, niepotrzebne porównywania do „Pokłosia”, filmu rzeczywiście manipulacyjnego, propagandowego gniotu jakich mało. Cała historia zabicia Żydów nie jest tu do końca wyjaśniona: wiemy tylko, kto, ale zupełnie nie wiadomo dlaczego, z jakiego powodu, ze strachu czy z nienawiści, a może przypadkiem, a może niechcący? Wszystko jest prawdopodobne, nic nie jest jasne, jeden wielki mętlik.
Idą więc razem, siostra Anna i ciocia Wanda, idą i idą – i nic z tego nie wynika. Można by naprawdę zrobić z tego dobry film drogi, pokazać jakąś przemianę człowieka, tragizm historii – a nic z tego nie dostrzegam. Szkoda.
Pachnie mi to wszystko jakimś napompowaniem, nachalnym wciskaniem tezy, że skoro Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej „Idę” dostrzegła i uraczyła dwiema nominacjami, to jest to Niezwykle Ważny Film, i już – zaś sam Oscar jest po prostu celem i spełnieniem marzeń narodu, wyznacznikiem światowości i jedyną ocena wartości dzieła. Coś mi to za bardzo przypomina idealizowanie Nagrody Nobla w dzisiejszym świecie – co, w przypadku choćby nagrody pokojowej, wcale nie jest takie oczywiste. Gdy Rosyjski „Lewiatan” (u nas oczywiście pomniejszany, chociaż nie wiem, czy nie ma większej wartości niż film Pawlikowskiego) dostał Złote Globy, to nagle kosternacja i smutek, że ktoś nas „wyprzedził” w wyścigu po Oscara. Boję się, co będzie, jeśli tych Oscarów nie dostaniemy – jakieś protesty międzynarodowe, a może zamknięcie kin na tydzień, na znak żałoby?
Jeśli „Ida” dostanie Oscara (a może nawet dwa, jak się okazało), to oczywiście nie będę przeciwko temu protestował. Najwyżej tym bardziej nie będę rozumiał.
„Idę” zobaczyłam już dość dawno (odpadł więc problem obecnych nagrodowych uwarunkowań) i mnie „wzięła” – na bardzo pozytywnie. Było kolejne oglądanie – i te same uczucia. Co konkretnie? O tym za chwilę, gdyż pewnie ważny tu jest „oglądacz” – czyli moje realia, bo przez nie przyjmuję ten obraz tak, a nie inaczej. Moje namiary: siostra zakonna, wiek 50, od 30 lat w zgromadzeniu, pochodzę z Łomży, co od Jedwabnego niedaleko, fanka „żydowskości”, może nawet czasem przesadna; duża część rodziny zasmakowała Syberii – potem mieli szczęście, że zdążyli do Andersa, choć i tak nie wszyscy wrócili; mimo to rusofilka, ale po chrześcijańsku; pewna część rodziny poszła też w ministry i „praworządność” – od wczesnych 60-ych wprawdzie, ale… I te wszystkie faktory grały we mnie przy oglądaniu i obraz był mój – cieszyłam się, że nie ma jakąś grubą kreską zarysowanych profili psychologicznych, że jest tylko ten szkic, hasło i obraz, bo on właśnie dzięki temu nabierał tych bliskich mi kształtów. A z konkretnej sceny, która mi wraca niemal co dzień, to ów dialog Idy z chłopakiem w łóżku i powracające „i co potem…?”. Dla mnie przykład eschatologii stosowanej i dowód na to, że życie z Żywym Jezusem ślubami zakonnymi w niej nawet więcej niż antycypuje. Jakoś tak mi to zagrało i nadal gra… I spokój tej małej, te ruchy pędzla, które ją stworzyły, wiodły mnie do doświadczeń starych, pokornych, czerpiących siłę ze słabości swej eremitów – obraz autentycznego oparcia na Chrystusie. Tak ja to zobaczyłam.
Sądzę, że film jest absolutnie i wyłącznie polski i nie do odczytania przez kogoś z nie-mojego kręgu kulturowego (a przyzna Pan, że i wśród rodaków naszych nie aż tak mocno wielu jest ludzi, którzy go ogarną). Szkoda, że trafił tam, gdzie nie jesgo miejsce. Teraz już pójdą głównie nadinterpretacje, jak mi się wydaje, a te zaszzkodzą mu tylko. Żyję teraz w kręgu kultury rosyjskiej i widzę, co społeczeństwo i Cerkiew zrobiły wokół „Lewiatana” Zwiagincewa. Nie chaciałabym tego dla tej „Idy”, którą noszę w sercu…
Ależ to wspaniale, że ten film tyle dla Pani znaczył, i że był rzeczywiście ważny – w znacznej mierze przez swoją historię, którą pięknie Pani opisała. Szczerze podziwiam.
Ja opisałem swoje przemyślenia, i chociaż po mieczu też pochodzę z „tamtych” stron, to zupełnie się w tym nie odnajduję…
Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.
Tak jeszcze pomyślałem: zachwycają się tym filmem (w sensie promocji, oscaromanii itd.), w większości, ludzie, którzy nie wiedzą o czym on właściwie jest. Zachwycają się obrazami, zdjęciami- ale nie wnikają naprawdę głębiej. Wszystko sprowadzają do zakonnicy o żydowskich korzeniach i oczywistości, których ja kompletnie tam nie dostrzegam.
otoczka wokół nie dodaje nic dobremu, ale zepsuć może wiele… a jeśli im potrzeba z tematyki mniszo-katolicko-żydowskiej, to wzięlibuy na warsztat ojca Daniela Rufeisena OCD – bardziej w temacie, a i dobra ameryańska biografia jest (Nechama Tec. W jaskini lwa)
Tak jeszcze pomyślałem: zachwycają się tym filmem (w sensie promocji, oscaromanii itd.), w większości, ludzie, którzy nie wiedzą o czym on właściwie jest. Zachwycają się obrazami, zdjęciami- ale nie wnikają naprawdę głębiej. Wszystko sprowadzają do zakonnicy o żydowskich korzeniach i oczywistości, których ja kompletnie tam nie dostrzegam.
otoczka wokół nie dodaje nic dobremu, ale zepsuć może wiele… a jeśli im potrzeba z tematyki mniszo-katolicko-żydowskiej, to wzięlibuy na warsztat ojca Daniela Rufeisena OCD – bardziej w temacie, a i dobra ameryańska biografia jest (Nechama Tec. W jaskini lwa)
Mnie ten film też nie zachwycił. Mam wrażenie, że jest popularny ze względu na kolejny raz poruszaną „sprawę żydowską” .