Efektywne i pozytywne sposoby odnajdywania się w konflikcie i sporze – kontra emocjonalne, powierzchowne i jałowe kłótnie. Do tego prawdziwe życie, czyli drobne, rodzinne radości. Zapraszam na mój przegląd minionego tygodnia!
CATHOLIC VOICES
W mojej parafii zaczęły się warsztaty komunikacji w tematyce wiary, prowadzone przez Catholic Voices. Bardzo ciekawe doświadczenie – myślę, że z pożytkiem można ten styl prowadzenia dyskusji/sporu przenosić na inne rejony rozmów, nie tylko związane z wiarą, Kościołem itp., ale też z polityką, kwestiami społecznymi, obyczajowymi i innymi.
CV powstało w Wielkiej Brytanii, przy okazji pielgrzymki Benedykta XVI, jako grupa świeckich, katolickich spikerów. Impulsem była potrzeba zaistnienia w przekazie medialnym wyrazistej, a jednocześnie kompetentnej, reprezentacji katolickiej opinii publicznej, szczególnie w dyskusjach dotyczących Kościoła i religii katolickiej. Krótko mówiąc, chodziło o wpuszczenie do debaty publicznej odpowiednio przygotowanych ludzi, którzy bez problemu mogli usiąść w studio telewizyjnym lub radiowym obok, dajmy na to, wyrazistego antyklerykała, liberała, feministki.
Na podstawie tych doświadczeń CV opracowało model „komunikacji wiary”, oparty na dziesięciu zasadach. Jest to bardzo ciekawe spojrzenie na sposób prowadzenia dyskusji – ale nie mające nic wspólnego z erystyką, czyli nauczeniem się „wygrywania” w sporze, co raczej będące połączeniem technik komunikacji z katolickim sposobem życia. Głównym założeniem tej metody jest nastawienie się nie do przekonania kogoś do swoich racji (bo to w zasadzie niewykonalne, przynajmniej za pierwszym razem), co zasianie nadziei, pokazanie swojej ludzkiej wrażliwości i otwartości, oparcie retoryki na argumentach pozytywnych, rzetelnych, obrazowych. Z jednoczesną wiernością ortodoksji, rzecz jasna.
Cieszę się z tych warsztatów (chociaż na razie odbyło się tylko jedno spotkanie, raczej wykładowe), bo przekonuje mnie taki sposób myślenia: im bardziej „pokojowa” metoda, tym bardziej ewangeliczna. Zło zwyciężać dobrem, a nie mnożeniem zła – a jednocześnie jak najbardziej dawać świadectwo, być wiernym Prawdzie, odpowiadać na wezwanie głoszenia w porę i nie w porę. Mówiąc krótko: nie pytać „czy bronić Kościoła, głosić Chrystusa?”, ale „jak to robić najlepiej?”
EMOCJE
Trochę dziwna sprawa, bo gdy usiadłem do pisania tego tekstu, okazało się, że nie wiem, o czym pisać w drugiej części, tej „minusowej’ – a to dziwne, bo ja zawsze znajdę jakieś powody do narzekania, malkontenctwa, krytyki. W ostatnim tygodniu to z jednej strony Szczyt Bliskowschodni w Warszawie i upokorzenie mojego Państwa, występującego w (chyba trochę jednak narzuconej) roli gospodarza. Kubeł zimnej wody, spowodowany ustawieniem nas przez USA i Izrael w roli popychadła, któremu można (w jego domu) nagadać różnych obelg, wyjść z uśmiechem i jeszcze wystawić rachunek. Rządzący robią dobrą minę do złej gry, której chyba do końca nie ogarniają. Państwo teoretyczne na całego, wewnętrzna kłótnia z polityką zagraniczną tak tragiczną, że studiowanie polskiej historii, zwłaszcza lat 30. XX wieku, nastraja wyjątkowo nieoptymistycznie.
Dodając do tego gorącą linię Polska-Izrael, odgrzewanie (może zewnętrzne?) jakichś naszych zaszłych (a może po prostu niewyjaśnionych, zamiecionych pod dywan) sporów, wzajemnych żalów, pretensji. Nie wygląda to ciekawie, naprawdę. Żydzi robią od jakiegoś czasu bardzo dużo, żeby ich najzwyczajniej w świecie nie lubić – i to jest jakiś paradoks, bo nie wiem który kraj w Europie jest im bardziej przychylny niż Polska, i gdzie mogą czuć się bezpieczniej niż nad Wisłą. Nie wiem, czy zwalanie wszystkiego na wewnętrzne gry polityczne (zawsze jest jakiś czas przed wyborami) to wyczerpująca odpowiedź. Nasza dyplomacja wygląda w tej sytuacji na zagubioną we mgle – jedynym pocieszeniem jest osoba Marka Magierowskiego na stanowisku Ambasadora RP w Tel Awiwie, chyba nie można sobie wyobrazić lepszego człowieka w tej roli.
Z drugiej strony śmierć i pogrzeb Jana Olszewskiego, człowieka legendy, osobistości z tak niezwykłą historią życia, i z tak trwałym, pięknym śladem w polskiej historii. Oczywiście, tak jak to można było przewidzieć, nie wszyscy pokazali klasę, należną takiej śmierci. Animozje polityczne zabiły u nas elementarną kulturę i przyzwoitość – co wielka lista nieobecności na pogrzebie byłego premiera dobitnie pokazała. Smutne to, bo wyzbywamy się coraz bardziej naszego genu kulturowego, który w takich momentach zawsze nas jednak jednoczył, ponad podziałami. Porównanie dwóch śmierci i dwóch pogrzebów (w dość krótkim odstępie czasu): Pawła Adamowicza i Jana Olszewskiego, tak wyraźnie pokazały cyniczne granie trumnami, wykorzystywanie ich do wzbudzania nienawiści zamiast zadumy, złorzeczenia zamiast refleksji, jadu zamiast modlitwy, jątrzenia zamiast ciszy… Smutne to, a na pewno nie mające nic wspólnego z chrześcijaństwem.
Działamy, my Polacy, na emocjach, nimi się kierujemy, ich słuchamy, je rozbudzamy do niebotycznych rozmiarów. Emocje, mity – zamiast rozumu, prawdy, zdrowego rozsądku. Przecież choćby historia życia Jana Olszewskiego została zredukowana do bieżących sporów politycznych – a to człowiek z tak nieoczywistą, ciekawą historią, pełną paradoksów, wymykającą się utartym szlakom, niezależną intelektualnie… aż szkoda zamykać w szufladkach oczywistości i powierzchownych skojarzeń.
Nie sposób nie wspomnieć w tym kontekście osoby byłego prezydenta, Lecha Wałęsy (TW „Bolek”), postaci tak tragicznej i smutnej, że to niemal niewiarygodne. Jednak, niestety, realne – bo podparte twórczością samego wyżej wymienionego. Tak naprawdę powinno się w cywilizowanych kręgach otoczyć to nazwisko społecznym zapomnieniem, wyłączając niewątpliwe zasługi z poszczególnych wydarzeń lat 70. i 80. ubiegłego wieku. A najlepiej byłoby się za pana prezydenta po prostu pomodlić, żeby, po pierwsze, wydobył się w końcu ze swojego kłamliwego zapętlenia, a po drugie, żeby ktoś mu odciął internet, bo nikt się nie przyczynia do totalnego upadku jego „legendy” (i to głęboko poniżej poziomu gruntu) niż on sam, w swojej twórczości facebookowo-twitterowej. Szkoda i smutno, bo jednak człowiek kiedyś tam był wychowany na tym nazwisku, z szacunkiem podchodził, za wielkiego Polaka uważał, razem z Janem Pawłem na piedestale stawiał, a tu taki zonk.
RODZINA
Małe, drobne radości rodzinne – najlepiej!
Karnawał w pełni, również u naszych cór. I tu i tam zapowiedziany bal przebierańców – dla jednej i drugiej Ela postanowiła samodzielnie przygotować stroje. Decyzją rodzicielskiego posiedzenia pierworodna została biedronką, a drugorodna – Myszką Minnie. My to lubimy takie homemade’owe przedsięwzięcia, więc stroje zostały uszyte/stworzone, a nie kupione. Śmiechu co nie miara, Jadzia bal ma już za sobą, Basia będzie mieć w najbliższy piątek.

Basia niedługo będzie obchodzić czwarte urodziny, z tej okazji nadciągają huczne obchody. Tak naprawdę te urodziny to główny temat jej nawijanki od jakiegoś czasu, no bo skoro ma urodziny „w lutym”, a teraz ciągle jest luty, to znaczy że cały czas ma urodziny. Czy to nie wspaniałe, taka konstrukcja myślowa? Od kilku tygodni trwa ustalanie w Basiowej głowie, kogo z koleżanek i kolegów z przedszkola chce zaprosić na swoją urodzinową imprezę – wreszcie dopięliśmy temat, wynajęliśmy kameralną sympatyczną salę na takie kinderparty (och, czemu nie urodziła się w lato, można by zrobić fajne przyjęcie w ogrodzie…) i w najbliższą niedzielę będzie zabawa na całego.
Jeszcze kilka fajnych i pozytywnych rzeczy udało nam się w naszej rodzinnej przestrzeni dopiąć, ale w gruncie rzeczy nie wydaje mi się, żeby kogoś to zainteresowało… ewentualnie opiszę, gdy już dojdą do skutku.
A! Puzzle! Dokończyliśmy układanie Mapy Ziemi z 1788 roku. Ależ to jest satysfakcja, wpasowanie tego ostatniego, dwutysięcznego kawałka! Już kupiliśmy następną układankę, tym razem z większą liczą elementów… Po niedzieli powinna zostać do nas dostarczona. Tak więc mata do puzzli sprawdziła się idealnie, teraz chyba ten obrazek sobie gdzieś powiesimy, bo szkoda z powrotem wrzucać do pudełka.