Nic w ostatnich tygodniach (a nawet miesiącach) nie było mocniejsze i ważniejsze, niż nagły pobyt Eli w szpitalu. Są takie momenty, kiedy wszystko inne blednie, traci na znaczeniu. Człowiek zwraca się w kierunku Boga i drugiego człowieka, rzeczy ustawiają się w prawidłowej hierarchii ważności.

KRUCHE ŻYCIE

Jestem ojcem już piątki dzieci – z czego troje jest w niebie, znalazło się tam na długo przed urodzeniem. Czy nie jest to niesprawiedliwe, mieć tam na górze więcej potomstwa niż tutaj, obok siebie? Ciężko odpowiedzieć na takie pytanie, zwykle na stratę dziecka nienarodzonego patrzy się z perspektywy matki (kobiety), co jest naturalne, to w końcu w jej organizmie wszystko się odbywa… ale nie zmienia to faktu, że rodziców jest oboje. Od mężczyzny w takich sytuacjach oczekuje się zwykle, żeby był silny, wspierał kobietę, otaczał ją opieką, troską i wszelką pomocą – ale to nieprawda, że jego to też nie boli. Warto o tym pamiętać.

Już, już nie mogliśmy się doczekać, żeby podzielić się ze wszystkimi radosną nowiną – i nagle diagnoza lekarska niestety potwierdziła obawy, które zawsze, już podświadomie, towarzyszą nam na początku kolejnej ciąży. Tym razem spełnił się niemal najgorszy scenariusz, jaki mógł się wydarzyć – nie wchodząc w szczegóły: nie tylko tygodniowy pobyt w szpitalu, ale w międzyczasie nagła i poważna operacja mojej żony, która dzięki Bogu odbyła się w samą porę…

Dlaczego piszę o tym w części, w której zwykle poruszam „pozytywy”? Bo takie jest chrześcijaństwo, żeby „w każdym położeniu dziękować” i móc każdego wieczora wykrzyczeć: „Wielbi dusza moja Pana!”, bo wielkie rzeczy nam uczynił. Sprawił, że jesteśmy już razem, w domu, nasze dziewczynki doczekały się powrotu mamy, Ela dochodzi do zdrowia. Takie doświadczenie jest ważne dla małżeństwa – skoro wychodzimy z niego umocnieni i trwamy przy sobie, to ufamy, że nasza miłość jest żywa i prawdziwa. Przy tej okazji wiele osób dało znać, że są przy nas: zarówno duchowo, modlitewnie, jak i oferując swoją praktyczną pomoc w wielu sferach. Bardzo za to dziękujemy!

Go home!

Już dobrze, boli (i nie od razu minie) – ale z ufnością. Może to zasługa naszych małych orędowników z nieba? Doceniamy to, co mamy, koncentrujemy się na tym, co dobre, wyławiamy powody do wdzięczności, a nie narzekania.


Z pozostałych, mniej istotnych, rzeczy:

KAMPANIA WYBORCZA

W piątek rozpoczęła się oficjalnie kampania wyborcza do krajowego parlamentu. I to jest zła wiadomość – w tym sensie, że praktycznie ta kampania trwa od momentu ogłoszenia wyników poprzednich wyborów sprzed czterech lata. Jaka jest jej jakość, wszyscy dobrze wiemy – a teraz czeka nas tylko natężenie prostej nawalanki, ostra polaryzacja „dwóch Polsk”. Ciężko w takim klimacie o pielęgnowanie zdrowego rozsądku, trzeźwego i chłodnego spojrzenia, roztropności w dobrym wyborze.

Wiele wskazuje na to, że wybór, jakiego dokonamy 13 października (dobrze Prezydent zrobił, że uczynił tę kampanię najkrótszą z możliwych) będzie bardziej ideologiczny, niż polityczny. Dla mnie osobiście to trochę ułatwia sprawę, bo gdybym miał w obecnych dominujących partiach politycznych wskazać tę, do której jest mi najbliżej, to i tak jest to na zasadzie „no bo na kogo, przecież nie na tych drugich” – natomiast w sytuacji, gdy odbywa się to na zasadzie wyboru pomiędzy konkretnym opowiedzeniem się za przyspieszoną rewolucją obyczajową i wdrażaniem idei antykatolickich, a szansą na przynajmniej brak sprzyjania tejże rewolucji… jest to trochę pomocne.

Wiele mam do zarzucenia obecnej ekipie rządzącej i coraz bardziej widać, jak ją władza rozbisurmaniła (co było do przewidzenia, choć efekt świeżości na początku kadencji dawał większą nadzieję) – ale niestety nie mamy w tym kraju normalnej opozycji i to jest bardzo kiepska diagnoza.

BISKUP KRAKOWA

Przed budynkiem kurii krakowskiej odbyło się wczoraj modlitewne spotkanie, połączone z wiecem poparcia dla abp. Marka Jędraszewskiego (profesora i filozofa), na którego wylała się fala krytyki po jego słowach z homilii pierwszosierpniowej, w której napomknął o „tęczowej zarazie” – jako nowym obliczu/wcieleniu sławetnej „czerwonej zarazy”. Cóż, może taka poetyka nie do każdego trafia, nie każdemu się do końca podoba, do tego może i okoliczności niekoniecznie sprzyjające takim uwagom (chociaż to było na zupełnym marginesie bardzo skądinąd ładnej i mądrej homilii), wreszcie: może i osoba abp. Jędraszewskiego niekoniecznie najlepsza do bycia „twarzą” polskiego Kościoła w walce z homolobby (po jego działaniach z 2002 roku, jako biskupa pomocniczego w Poznaniu…) – ale cóż, prawdę powiedział, i tyle.

Gdybym był w Krakowie i miał na to czas, to pewnie również przyłączyłbym się do tego spotkania przed kurią (bardzo licznego, chyba z 20 razy bardziej niż jakieś wątłe demonstracje „przeciwko”). Po to mamy pasterzy (owszem, ludzi ułomnych, nieidealnych, działających z jakimś osobliwym opóźnieniem i brakiem refleksu, czasami nie do końca chyba orientujących się we współczesności), żeby mówili rzeczy niewygodne, żeby nauczali, wskazywali, upominali – a my jesteśmy również po to, żeby ich bronić, gdy jest taka potrzeba. Interesującym zjawiskiem jest przypływ pewnej odwagi w episkopacie, jeśli chodzi o nazywanie rzeczy po imieniu (w kontekście ideologii LGBT): bp Dec mówi o diable, który „przybrał tęczowe szaty”, a bp Milewski wspomina o „sześciokolorowej ośmiornicy”. Nie mniej symptomatyczne jest, którzy biskupi milczą w tej sprawie.

Przy tej okazji warto przytoczyć dwie kompleksowe, rzetelne i merytoryczne analizy red. M. Przeciszewskiego (szefa KAI), które powinien przeczytać na spokojnie każdy, kto powiela dwa szkodliwe mity:

1. „Nie ma czegoś takiego jak ideologia LGBT” – oczywiście, że jest, ma konkretne postulaty, hasła, symbole i stopniowo realizowany plan w Polsce.

2. „Krytyka ideologii LGBT jest wbrew nauczaniu papieża Franciszka” – oczywiście, że jest dokładnie odwrotnie, Franciszek (uwaga, to wciąż jest dla niektórych szokujące) jest katolikiem i naucza tak, jak Katechizm Kościoła Katolickiego mówi.

Oczywiście, że zasadnym pytaniem jest: „jak” walczyć z tą niebezpieczną chorobą – ale nie „czy?”. Wiele racji ma również Tomasz Terlikowski, wskazując na potrzebę większej roztropności w dobieraniu słów – co przypomniało mi wskazówkę Pana Jezusa, żebyśmy byli „przebiegli jak węże, a nieskazitelni jak gołębie” (Mt 10, 16). Z drugiej strony, patrząc na właśnie rozsądne podejście większości Polaków do dziwacznych „Marszów Równości” (coraz ostrzejszych w przekazie), jestem w miarę spokojny…

 Ten wpis jest moim przeglądem minionego tygodnia z cyklu „2 plus 1, czyli tygodniowy kubek miodu z łyżeczką dziegciu”. O jego zasadach możesz przeczytać tutaj. Jeśli spodobał Ci się powyższy tekst, możesz go udostępnić. Zachęcam również do komentowania poniżej.