Było się na urlopie – to się wypada pochwalić. Czas to był niezwykły – bo to pierwszy dalszy i dłuższy wyjazd Małej. Chociaż przez większość czasu (tego, gdy działo się coś ważnego) spała, a całej reszty raczej nie będzie pamiętać, i będzie musiała kiedyś uwierzyć naszym opowieściom i zdjęciom – to chyba jej się… podobało. Pierwsze wakacje zaliczone!
Tak się składa, że o ile w wielu mniej lub bardziej ważnych sprawach panuje między mną a Elżbietą zadziwiająca gama możliwych połączeń (od pełnej zgody po uporczywe wykłócanie się, żeby postawić na swoim – Bóg jedyny wie, jak Mu się udało nas połączyć), to przynajmniej podjęcie decyzji, gdzie skierujemy nasze zwłoki na upragniony odpoczynek, przebiegło na szczęście szybko, zgodnie i bezboleśnie: w góry! Oczywiście wiele osób pukało się (jawnie lub w ukryciu) w czoło, że jak to tak, z takim małym dzieckiem w góry, źle, źle, źle – ale my, w naszym wyrodnym rodzicielstwie, już tyle razy robiliśmy różne rzeczy na opak całemu światu, że to było nawet jedno z mniej kontrowersyjnych posunięć…
Palec krążył po mapie i zatrzymał się na Rabce Zdroju, uroczym miasteczku na skraju Górców. Na jego peryferiach (dokładniej to już Zaryte) znaleźliśmy pensjonat dostosowany do potrzeb naszego małego stwora: pokój z łazienką, pokój zabaw, plac zabaw, wanienka, foteliki, takie tam. Największym plusem było jednak to, że wszyscy goście to rodzice z dziećmi – więc nikt nas nie powinien był wygnać, gdy nasza pierworodna rozryczy się o drugiej w nocy (a taki właśnie okres w jej życiu nadszedł) i żadne ściany tego nie wytłumią. Dlatego odpadały wszelkie inne hotele i kwatery (bylibyśmy wrogami publicznymi pierwszego ranka), oraz pola namiotowe (serio, myśleliśmy o namiocie, wątpliwości nie dotyczyły wygody/niewygody ani takich tam nieistotnych drobiazgów jak temperatura, tylko właśnie cienki materiał, dzięki któremu popsujemy odpoczynek całemu polu namiotowemu i okolicy – po naszych doświadczeniach z chrapiącym Niemcem na polu w Wigrach, którego obrzuciłem w nocy jabłkami, a i tak to nic nie dało, naprawdę uznaliśmy powyższe za istotny argument).
W każdym razie pensjonat Willa Esy Floresy nam się spodobał, szczerze go polecamy i rekomendujemy jako dobre miejsce dla odpoczynku rodziców z dziećmi. Basia i tak była tam najmłodszą gwiazdą, wpatrzoną w inne 1-2-3-latki jak w święte obrazki (one tym bardziej mogły skorzystać w pełni z placu zabaw i takich tam). Poza tym Rabka Zdrój samo w sobie jest doskonałym miejscem na wakacje z maluchami – prawdziwe miasto dzieci, z teatrem lalek „Rabcio”, Muzeum Orderu Uśmiechu, Parkiem Rozrywki, a przede wszystkim: z pięknym i ogromnym Parkiem Zdrojowym, w którym można spędzać całe dnie, przy okazji napić się tamtejszej wody zdrojowej i skorzystać z tężni solankowej. Dzieci rzeczywiście mnóstwo, z rodzicami i dziadkami, poza tym dużo pensjonariuszy okolicznych sanatoriów – co razem daje obrazek uroczego, spokojnego i przyjemnego uzdrowiska.
Oczywiście nie pojechaliśmy tam tylko po to, żeby leżeć na trawie i leniuchować (ważna sprawa na marginesie: o tzw. „odpoczynku”, jadąc z niemowlakiem, można raczej zapomnieć, grunt to wykorzystać wszystkie możliwe okazje do jako takiego spokojnego funkcjonowania i cieszenia się tym, co jest). Poza zwiedzaniem bliższej i dalszej okolicy (Ludźmierz, Termy Szaflary, Nowy Targ z bajecznie nieziemskimi i najpyszniejszymi lodami jakie w życiu jadłem). Naszym marzeniem było chociaż raz pójść na wyprawę w góry. Jak to będzie, ojej, nie wiadomo, zobaczymy, najpierw spróbujemy gdzieś delikatnie, zobaczymy jak Mała to zniesie, jak z tą chustą i w ogóle… fajnie by było spróbować zdobyć jakiś średnią górę, a jak forma i warunki dopiszą, to może gdzieś koniec pobytu zdobędziemy się na szczyt Gorców – Turbacz? Fajnie by było.
Pierwszy spacer po Bani i Grzebieniu można pominąć, bo to była raczej rozbiegówka. Pierwsze większe podejście odbyliśmy na Maciejową (815m), jakoś tak się dobrze szło, no to poszliśmy dalej na Stare Wierchy (968m), no a jak już doszliśmy tutaj… to głupio nie wejść na Turbacz (1310)! W ten sposób od razu weszliśmy na największy szczyt, bez większego wcześniejszego przygotowania (dobrze, że w schronisku można było płacić kartą, co nas uratowało wobec posiadania 20zł w portfelu). Potem zejście do Kowańca i Nowego Targu, co okazało się, zwłaszcza pod koniec, największą dotychczasową katorgą: stromo niesamowicie, każdy krok to coraz większy ból, ostatni odcinek po asfalcie to już prawdziwy koszmar, ostatni autobus dawno temu odjechał, dowlec się do następnego przystanku, podbiec (!) do stojącego właśnie innego autobusu i na dworzec do miasta. Przy okazji okazało się, że niewinny wiaterek i nieśmiałe słońce spiekło nas na Indian, a Basia wyglądała jakby wyszła z solarium – co w długim oczekiwaniu na bus do Rabki przyciągało podejrzliwe spojrzenia starszych pań, gotowych odebrać maleństwo nieodpowiedzialnym opiekunom (na szczęście następnego dnia, po wizycie w aptece i nasmarowaniu różnymi mazidłami wszystko skończyło się dobrze). Po 21:00 powrót do domu i prysznic, łóżko, materac, sen, mmm… zaraz, jaki sen! Ja spałam cały dzień w tej chuście, bawmy się teraz, hurra, o jak fajnie! Patrzcie, raczkuję, wspinam się, chichram, zabawiam! No tak…
Później odbyliśmy jeszcze dwie wyprawy: na Luboń Wielki (1022m, to już Beskid Wyspowy) i ponownie Turbacz (ha!), ale tym razem idąc z Łopusznej i z powrotem, tylko różnymi szlakami (prze-pię-kne trasy! Bajecznie urocze, łatwiejsze do schodzenia, z dodatkowymi atrakcjami po drodze jak choćby Polana Wzorowa na Hali Długiej, z wypasem owiec i prawdziwymi oscypkami).
Mała oczywiście przez cały czas wędrowania spała u mnie w chuście, na plecach albo z przodu (bardziej lubi z przodu, z przyzwyczajenia…). Była naturalnie gwiazdą wszystkich szlaków, obiektem zachwytów innych turystów nad tym najmłodszym piechurem w Gorcach (chociaż jeszcze nie chodzącym). A na przystankach (głównie w schroniskach): kocyk, raczkowanie po trawie, zabawa, piękne widoki, ot sielanka.
Tutaj warto też wspomnieć, że podczas naszych gorczańskich wakacji Basia popełniła kolejny szaleńczy rozwój, odkrywając nowe możliwości: wspinania się na wszystko, co powyżej niej (a później spadania z wielkim hukiem i płaczem na plecy), stawania samodzielnie na pełnych stopach, płynniejszego operowania rękoma (albo tylko jedną, tadam!), etc. Gdy przypomnę sobie naszą wizytę, jakoś po Wielkanocy, u pewnych znajomych z nieco starszym dzieckiem, który to synek w wieku dziesięciu miesięcy robił rajdy po podłodze, sięgał na kanapę, do torby, chwytając i wyciągając, co się da – i widzę Basię, która właśnie skończyła miesięcy sześć, i robi to samo, może jeszcze ciut wolniej i mniej stabilnie – to czuję się, jakby ktoś coś mojemu dziecku dosypał, dołożył, nie wiem. Położyć to to w wózku to szczyty abstrakcji (wózek właśnie się przykładnie kurzy w kącie, nieużywany od miesięcy), tak samo z leżaczkiem-bujaczkiem (Ja mam w tym siedzieć? Śmieszni jesteście!). Czy ktoś wie, gdzie się reguluje baterie? Czy tę energię tego małego motorka można obniżyć? Czy jest jakieś zaklęcie, żeby to to po prostu sobie… hm, że tak powiem, POLEŻAŁO (poza spaniem), nigdzie się nie wiercąc, nie łapiąc za co się da, nie wyrywając się do biegu, i nie chcąc wspinać się na wszystko w okolicy?
Chyba trzeba się poważnie wziąć za siebie, zacząć codziennie biegać, przejść na jakąś dietę, podjąć dobry fitness, nie wiem… Jak tak dalej pójdzie, to za rok, gdziekolwiek razem pojedziemy, trudno mi będzie ją dogonić 🙂
Jak widać, z dzieckiem wszystko jest możliwe, jak się chce. Na pewno niezapomniane wakacje 🙂
O tak. Spodziewam się, że co roku będą coraz bardziej… niezapomniane 😉