Byliśmy na małżeńskiej randce w kinie, w Stanach realizuje się jakaś potworna wizja uśmiechniętego postępu, a w Polsce dzielny benedyktyn robi swoje.
MIŁOSIERDZIE
Poszliśmy dziś z Elą do kina. Wiedzieć należy, że już samo to wydarzenie jest warte odnotowania – bo wybranie wspólnego filmu do oglądania (czy to w kinie, czy w domu) jest w naszym małżeństwie wyjątkowym zbiegiem okoliczności. A tak naprawdę należy kupić dwa bilety i postawić drugą osobę przed faktem dokonanym, co właśnie dziś nastąpiło.
Poszliśmy na „Miłość i Miłosierdzie” Michała Kondrata, fabularyzowany dokument opowiadający historię św. Faustyny Kowalskiej, bł. ks. Michała Sopoćki, ale przede wszystkim szerzący się (za ich impulsem) kult Miłosierdzia Bożego w ostatnich czasach. Sam film jako taki może budzić różne odczucia, mnie na przykład czegoś w nim jakby brakowało, zwłaszcza w warstwie fabularnej – bo od strony dokumentalnej (a to tak naprawdę większa część), czyli wypowiedzi wielu osób, analizy obrazu Jezusa Miłosiernego itd., to naprawdę solidna dawka wiedzy i nauka o przesłaniu Miłosierdzia Bożego (chwała twórcom za rozmowy z tak znamienitymi rozmówcami, oraz za pokazanie tylu nieznanych dotąd faktów o obrazie Kazimirowskiego!).
Myślę, że w tym „szaleństwie” może być jakaś metoda. Sceny fabularne są naprawdę… nie najwyższych lotów, niczego nie ujmując świetnym aktorom. Mam wrażenie, że może nawet taki był zamysł twórców filmu, planu scenariusza: żeby uwydatnić samą treść, przesłanie jakie ten film ma nieść – a sceny fabularne potraktować jedynie jako umowną ilustrację, utrzymaną bardziej w tonie teatru telewizji. Historia życia siostry Faustyny to gotowy materiał na wciągający film, można by z tego zrobić oscarowy hit, superprodukcję – ale czy o to w gruncie rzeczy chodzi? Bóg posługuje się niedoskonałymi narzędziami, i nie piszę tego w tym celu, żeby pokazać jakieś braki filmu Kondrata – ale wskazać, że „Miłości i Miłosierdzia” nie należy rozpatrywać pod kątem zwykłej recenzji filmowej.
Cieszę się, że ten film powstał, że go obejrzałem, i szczerze polecam go każdemu. Przyznaję, że miałem łzy w oczach w kilku momentach – wtedy, gdy pokazywano, jak Miłosierdzie działa na co dzień, jak może być obecne, konkretnie, w życiu każdego człowieka; jak wielkie cuda Bóg może działać, gdy prawdziwie mu się zaufa.
SZALEŃSTWO
No, to przejdźmy do konkretów, dlaczego żyjemy w czasach ostatecznych, i Miłosierdzie Boże jest nam potrzebne coraz bardziej. Oto na zdjęciu poniżej widzimy uśmiechniętych państwa z amerykańskiej Nebraski: Elliotta, Cecile, Kirka i Matthew.

Obrazek wygląda jak fotografia rodzinna? W pewien sposób – a raczej: na różne sposoby – to prawda. Radzę teraz uważnie łączyć koligacje: pani Cecile Eledge ma 61 lat właśnie urodziła (zdjęcie pochodzi z okresu ciąży) małą Umę. Dziewczynka urodziła się w wyniku zapłodnienia in vitro pani Cecile przez Matthew, jej syna. A, bo zapomniałem: Matthew i Elliott to „małżeństwo” homoseksualne. Ponieważ natura cały czas, jakby złośliwie, nie pozwala takim parom mieć dzieci, a oni bardzo bardzo chcą – można więc posłużyć się surogacją, dlaczego nie kazirodczą? Mama pomogła i urodziła swojemu synowi córkę, będąc tym samym babcią swojej córki. Jeśli to nie jest burzenie porządku dotychczasowego świata, to ja nie wiem co nim jest: mała Uma będzie musiała zmierzyć się kiedyś z rzeczywistością: nie ma „mamy i taty”, ale ma „dwóch tatów”, a na pytanie „kto ją urodził?”, odpowie: „moja babcia, mama taty nr 1”.
Gdzie jest, do pani lekkich obyczajów nędzy, etyka, bioetyka, prawodawstwo chroniące rodzinę? Postęp, niech żyje postęp, nieśmy go na sztandarach, niszcząc skostniałe i „średniowieczne” bajdurzenia kleru, skrajnej prawicy i innych wrogów powszechnej szczęśliwości! Nie wiem jak moi Czytelnicy, ale ja mam naprawdę dreszcze. Cieszę się, że żyję w Polsce, gdzie takie potworności nie mają jeszcze miejsca – a bojownicy walki o postęp nie mają odwagi głośno artykułować wszystkich swoich idei, a zwłaszcza ich konsekwencji. A może warto by spytać „obrońców LGBT”, co oni na to?; czy mieliby problem, kiedyś, z mamo-babcią w Polsce, i dlaczego?
Co za chory świat, w którym nazizm i komunizm jawią się jako okrutne i straszne ideologie – ale jednak prostackie, bazujące na topornej przemocy, silne liczbą swoich bagnetów i armat. Trwałe spustoszenie umysłów, to niedoścignione marzenie burzycieli naszego świata, niestety nie jest już nie takie nierealne.
BENEDYKTYN
W ostatnim czasie zrozumiałem, za co tak bardzo podziwiam i szanuję o. Leona Knabita OSB, chyba najsłynniejszego wśród polskich benedyktynów – przynajmniej tych współcześnie żyjących, a trzeba zaznaczyć, że w tym roku o. Leon obchodzi 90. rocznicę urodzin. Zawsze go ceniłem i lubiłem, tak jak mnóstwo ludzi go ceniło i lubiło: za otwartość, poczucie humoru, zwięzłość i zgrabność myśli, dobry kontakt z młodzieżą, uśmiech, medialność (prowadzenie lub współprowadzenie wielu programów w telewizji, blog w internecie, obecność w social mediach).
W ostatnich tygodniach o. Leon otwarcie pisze, co myśli o „gorących tematach”, takich jak aborcja, ataki na Kościół, agresja środowisk LGBT na rodzinę i wartości chrześcijańskie itd. To wszystko oczywiście nie przysparza mu życzliwości wśród tzw. „katolików otwartych”, którzy posuwają się w komentarzach a propos wypowiedzi benedyktyna do niewybrednych argumentów, wypominających na przykład wiek i sprawność umysłową. O. Leon odpowiedział jednemu z kapłanów w poniższy sposób, będący dla mnie doskonałym przykładem jednoczesnego zachowania klasy, chrześcijańskiej miłości, oraz szacunku dla prawdy:

Daj nam, Boże, więcej takich mądrych dziadków – mamy ich pewnie w Kościele i w ojczyźnie sporo, ale nie zawsze potrafimy ich dostrzec.
Ten wpis jest moim przeglądem minionego tygodnia z cyklu „2 plus 1, czyli tygodniowy kubek miodu z łyżeczką dziegciu”. O jego zasadach możesz przeczytać tutaj. Jeśli spodobał Ci się powyższy tekst, możesz go udostępnić. Zachęcam również do komentowania poniżej.