Otwartość to ryzyko. Nie zawsze bywa ekscytującą przygodą, nieraz przynosi ciężkie doświadczenia, trudne, bolesne. Ale może się opłacić i zakończyć nieustanną radością.

Bałem się tego wpisu i nie wiedziałem, od której strony go ugryźć. Wiedziałem – od samego początku, gdy Kamil Lipiński zaproponował mi napisanie tekstu o otwartości – że gdy myślę „otwartość”, w perspektywie mojego życia natychmiast kojarzy się to z pewnym mocnym, ważnym i dotkliwym okresem. Kamil opisał swoją niezwykłą przygodę ze zmianą pracy – ja miałem przygodę chyba z trochę trudniejszą zmianą.

Cóż, nie jest to jakaś odległa historia – tak się składa, że mija dokładnie pięć lat (przypadek?).

Pięć lat temu odszedłem z seminarium duchownego. Miałem zostać księdzem, chciałem zostać księdzem, wszyscy chcieli, żebym nim został – i na zewnątrz nic nie wskazywało, żeby miało być inaczej. Dobre oceny na studiach, pozytywne opinie z różnych stron, przychylność całego kościelnego „środowiska”. We mnie jednak coraz częściej dochodziły do głosu różne wątpliwości – problem polegał na tym, że już tak mocno wszedłem w ramy całego tego formacyjnego systemu (który ma swoje mocne strony, ale też słabości, chociażby taką, że im dłużej chodzi się w sutannie, tym trudniej ją później jednak zdjąć – przed święceniami, oczywiście), że najzwyczajniej w świecie nie dopuszczałem już innej możliwości dla siebie, niż perspektywa stanu kapłańskiego w niedługim czasie.

To był czas, kiedy tytułowej otwartości właśnie najbardziej brakowało – otwartości na różne życiowe warianty („nie, od pierwszego dnia w seminarium wiem, że będę księdzem, i koniec!”), na reakcje ludzi, którzy mnie znali („jak to, przecież on już jest prawie księdzem, sutanna pasuje jak ulał, chyba niemożliwe, żeby się to teraz zmieniło?”), no i przede wszystkim: otwartości na Boże pomysły, i na to, że przecież On wie lepiej. Zawsze.

Tak, ten chudy to prawej to ja. Kilka dni po przyjęciu stroju duchownego, razem z Przemkiem próbowaliśmy zagadać do młodzieży z Siennicy o Panu Bogu.

Tak, ten chudy to prawej to ja. Kilka dni po przyjęciu stroju duchownego, razem z Przemkiem próbowaliśmy zagadać do młodzieży z Siennicy o Panu Bogu.

Jak nietrudno się domyślić, taka decyzja nie była łatwa do podjęcia – i sam bym tego nigdy nie zrobił. Zawsze z podziwem patrzyłem na kolegów, którzy pokazywali swoją odwagę i dojrzałość w taki sposób. W wyniku różnych okoliczności oraz takich, a nie innych mechanizmów rządzących w tym czasie w seminarium, decyzja ta została podjęta przez moich przełożonych. Nigdy nie zapomnę rozmów z nimi: chociaż na zewnątrz broniłem się przed odejściem, jednak wewnętrznie czułem, że przychodzi coraz większa ulga. Zaczęło się kruszenie wielkiego, kamiennego muru w moim wnętrzu, którego przecież nie dało się przeprowadzić całkowicie bezboleśnie, ale było bardzo potrzebne. Ja to wówczas naprawdę tak odczuwałem, niemalże fizycznie.

Odejście z seminarium jest bardzo trudnym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje z innymi ludźmi – tym trudniejszym, im dłużej nosiło się sutannę. Ludzie zaczynają (głośniej lub ciszej) snuć różne domysły co do powodów takiej decyzji, bo niektórym były kleryk kojarzy się z byłym księdzem, więc na myśl przychodzą różne skojarzenia, włącznie z tymi skandalizującymi lub gorszącymi; zmienia się miejsce w lokalnej społeczności (z wygodnej i często przyjemnej pozycji prawie-księdza, zostaje się sprowadzonym do roli kogoś… no właśnie do końca nie wiadomo kogo, w zasadzie to „dziwna sprawa”).

Myślę, że można to porównać do sytuacji dwojga narzeczonych, których wszyscy od dawna znają i są już pewni ich małżeństwa – i nagle jedno z nich zrywa ten związek. A w moim przypadku była już nawet znana data „ślubu”.

W tym momencie weszła właśnie otwartość. Powiedziałem sobie: mogę dalej tkwić w tych starych ramach, funkcjonując na zasadzie, że przecież będę księdzem (no bo jak inaczej?), czyli potraktować to jako przerwę (trwającą może nawet kilka lat), zresetować się trochę, a później poprosić o ponowne przyjęcie do seminarium, jak nie do tego samego, to gdzie indziej – i jestem przekonany, że to by się udało. Tylko że byłaby to otwartość jedynie na moje rozwiązania, a ja chciałem zaryzykować i otworzyć się na wszelkie możliwe inne warianty, zdając się trochę na Kogoś Innego.

otw4

Wiele rzeczy musiało runąć, żeby potem mogło powstać coś nowego, świeżego. Nagle przyszłość, w jakiś sposób już ułożona, z przewidywalną perspektywą, zamieniła się w wielką niewiadomą. Trzeba było odpowiedzieć sobie na kilka fundamentalnych pytań, na nowo rozeznać, kim się jest i kim chce się być, aż wreszcie – co o tym wszystkim myśli Pan Bóg.

I tak to się powoli wszystko toczyło, zmieniało, rozkruszało, budowało nowe. Z biegiem czasu doszedłem do wniosku, że czas może otworzyć się na zupełnie inny wariant, czyli w kierunku życia nie w samotności (bowiem w moim przypadku to wcale nie inna osoba mnie z seminarium „wyciągnęła”). Żeby nie przedłużać i nie zamieniać tego wpisu w totalny ekshibicjonizm i autobiograficzne świadectwo: kilka miesięcy później poznałem Elżbietę, od pierwszego spotkania w zasadzie czułem, że oto zaczyna się nowy okres w moim życiu, czyli kierunek: rodzina. Dalej sprawy nabrały nowego tempa, lawina ruszyła: trochę ponad rok po pierwszym spotkaniu dygotaliśmy z zimna na Rynku Nowego Miasta, ciesząc się, że wybrałem odpowiedni rozmiar pierścionka zaręczynowego; przez następne siedem miesięcy planowaliśmy ślub i wreszcie przyrzekliśmy sobie, że będziemy już na zawsze razem. Teraz jest luty ‘2015, za kilka(naście) dni powinno wyjrzeć na świat nasze pierworodne dziecko.

Czyli: happy end. A raczej happy continuance, bo to wszystko przecież trwa nadal! Codziennie obchodzę z moją żoną rocznicę naszego ślubu, taki to paradoks funduje nam małżeństwo. Jednocześnie nie żałuję ani dnia spędzonego w seminarium: to wspaniała szkoła męskiej dojrzałości (jej elementów bardzo brakuje w innych miejscach), umocnienie wiary, kontaktu z Bogiem. Mam możliwość i tak bliskiego związku z Kościołem, bo pracuję jako organista w parafii. Dokończyłem później teologię na innej uczelni, dzięki czemu jestem też nauczycielem religii.

Dostałem więc więcej, niż chciałem na początku. Z jednej strony nadal funkcjonuję w „kościelnych ramach”, w kościele jestem nawet częściej, niż niejeden ksiądz, poza tym mam możliwość katechizacji – a z drugiej strony mam wspaniałą żonę i tworzę własną rodzinę.

DCIM104GOPRO

Nie byłoby to możliwe bez totalnej, bezwarunkowej i pełnej otwartości z mojej strony, otwarcia na oścież swojego serca, zupełnego poddania się woli Bożej. Nie chcę, żeby to brzmiało jak jakieś kaznodziejskie nudzenie, ale w mojej historii trudno pominąć cały wątek wiary i relacji z Bogiem. Gdyby Go nie było, to zupełna otwartość i poddanie się zewnętrznemu prowadzeniu przypominałyby skok z samolotu, ale bez spadochronu. Otwartość to wolność.

Raduj się w Panu, a On spełni pragnienia twego serca. Powierz Panu swą drogę i zaufaj Mu: a On sam będzie działał. (Ps 37, 4-5)


Ten tekst jest częścią większej akcji zapoczątkowanej przez Mocnej Grupy Blogerów. Jeśli chcesz dołączyć to kliknij na poniższy banner i zapoznaj się z warunkami wzięcia udziału w akcji. Warto tam wejść i tak, i tak, chociażby żeby zobaczyć, w jak przeróżny sposób różni ludzie rozumieją „otwartość”.

otw5

Na koniec „nominuję” trzy osoby, które zapraszam do podjęcia wyzwania na swoich blogach:

  1. Anię Dowejko-Kuklińską
  2. Przemka Skąpskiego
  3. Michała Szostakiewicza