Każdy człowiek jest skądś, chociaż nieraz zdarza się, że żyje i funkcjonuje w innym miejscu, niż jego pierwotna mała ojczyzna. Korzenie naszych rodzin (mojej i Eli), przynajmniej od pokolenia dziadków i wcześniej, to Podlasie – nasz kilkudniowy pobyt w tej wyjątkowej krainie potwierdził, że to co mamy w genach, szczególnie nam pasuje.
Trochę spontanicznie
Od kilku tygodni zakładaliśmy, że wyjedziemy gdzieś po Świętach, choćby na kilka dni. Moja nowa praca i bardziej elastyczny grafik ułatwiają dogodny termin urlopu. Z drugiej strony dwójka szkrabów, które są nieodłącznym elementem naszych wyjazdów (Basia sobie poradzi bez nas na kilka dni, Jadzia jeszcze nie – więc dwójka w pakiecie) warunkują nieco taki wypoczynek. Każdy rodzic małego dziecka potwierdzi, że to nie jest wszystko jedno, do jakiej restauracji pójdzie się z takim roczniakiem, a pobyt z nocowaniem to już w ogóle wyższa szkoła jazdy. Zasadniczo odpadają nam różne hotele i pensjonaty, gdzie za mniej lub bardziej cienką ścianą mieszkałby ktoś inny – nasze sumienie nie pozwala katować obcych i Bogu ducha winnych ludzi dzikimi wrzaskami rodem z kazamatów, którymi raczy nas jeszcze nasza najmłodsza pociecha. Ostateczne rozwiązanie sprawy snu Jadwigi odłożyliśmy na po Nowym Roku, tak więc usypianiu i nocnym pobudkom towarzyszy jeszcze niezły hałas.
Hotele i pensjonaty odpadły, pozostały apartamenty (np. byliśmy w takim we Władysławowie). Ale na ten wyjazd zamarzyło nam się właśnie Podlasie, nie żadne zatłoczone góry, raczej jakaś cicha okolica, na pewno nie w mieście, może gdzieś na wsi, może w lesie – a w takich miejscach apartamentów mniej do wyboru. Może domek? Domek byłby idealny, my sami bez nikogo obok, bez martwienia się czy komuś jednak taka rodzina z maluchami nie przeszkadza. W różnych ofertach nic nie mogliśmy znaleźć, albo wszystko już zarezerwowane w tym terminie, albo za daleko (zależało nam na nie spędzeniu pół dnia w samochodzie), albo za drogo, albo w ogóle nigdzie nie wyjeżdżajmy. Ostatecznie odłożyliśmy decyzję na po Świętach.
W końcu po przewertowaniu różnych serwisów internetowych (jak ludzie sobie radzili kiedyś bez tego? wyszukanie w innych miejscach tych różnych ofert, obdzwonienie właścicieli, porównanie cen itd. – zajęłoby chyba kilka pełnych dni!) znaleźliśmy na bookingu Gospodarstwo „Pod Gwiazdami” w Gołubowszczyźnie koło Milejczyc. Nic Wam nie mówią te nazwy miejscowe? Nam tez nic nie mówiły, okazało się to prawie na końcu świata, w otulinie Puszczy Białowieskiej, mniej więcej między Siemiatyczami a Hajnówką, niedaleko granicy białoruskiej. Domek w pełni wyposażony, z dwoma sypialniami, kuchnią, łazienką i piecami kaflowymi, pod lasem, w okolicy literalnie niczego. Czego chcieć więcej?
Okazało się, że gospodarze udostępnili tę ofertę tuż przed Świętami, i byliśmy pierwszymi (poza rodziną i znajomymi) gośćmi w tym domu. Warto było odłożyć tę decyzję na ostatnią chwilę!
- Nasz domek.
- Piec kuchenny w łazience
- Nasz domek.
- Las…
- Widok z daleka na gospodarstwo
- We czwórkę!
- Spacer edukacyjny
Co na miejscu?
W gospodarstwie, obok nowego domu przemiłych właścicieli, są udostępnione dwa domy: nowy i stary. My mieszkaliśmy w starym, przerobionym po prostu z chaty jeszcze wcześniejszych gospodarzy. Bardzo nam przypadł do gustu stary, drewniany styl, drzwi ciosane siekierą (trzy pary, żeby ciepło nie uciekało na zewnątrz). W środku cztery piece kaflowe, w tym dwie kuchnie – codziennie rozpalone drewnem nagrzewały domek na pół dnia, tak jak trzeba. Mogliśmy korzystać z kuchni i samemu przygotowywać posiłki, jednak zamówiliśmy u pani Agnieszki śniadanie z obiadokolacjami, i też nie zawiedliśmy się – posiłki domowe, więcej niż daliśmy radę przejeść, z deserem. Mmmm.
Była też z nami Granda! Pierwszy raz pojechaliśmy gdzieś dalej z naszym psem – to też był świetny pomysł. Na miejscu była już banda trzech psich towarzyszy, z którymi Granda, po krótkiej integracji, świetnie się bawiła.
Strzępy internetu, wysłanie maila trwało 5 minut. Bycie w zasadzie offline przez kilka dni bardzo nam pomogło. Cisza, spokój. Wyobraźcie sobie, większość z nas to mieszczuchy przecież, że gdy w wieczór Sylwestrowy siedzieliśmy sobie we dwójkę, graliśmy pojedynek w Fasolki i pochłanialiśmy marshmallowy (dzieci spały), to o 22:00 zorientowaliśmy się, że nie słyszeliśmy jeszcze ani jednej petardy! Pierwsze fajerwerki pojawiły się tuż przed północą, i kilka minut po niej… zakończyły się. Jakieś delikatne pomruki gdzieś tam z dalekich miasteczek, nic więcej. Granda błogosławiła nas za ten pobyt, w końcu co roku niemal wszystkie wieczory pod koniec grudnia to serie nagłych huków i wystrzałów, a wieczór Sylwestrowy w Warszawie i okolicach kojarzy się z nieustanną artylerią, co naszą psinę doprowadza do całodobowej paniki. Tutaj było normalnie.
- Rozpalamy w piecu
- Radość ze śniegu!
- Z gospodarzami.
- Droga do Hajnówki
- Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby uwiecznić tę drogę.
Co w okolicy?
W okolicy – nic. To znaczy takie wspaniałe nic w znaczeniu: lasy, pola, bagna, tamy i żeremia bobrów, ślady przeróżnej zwierzyny, sokół przelatujący przed samochodem albo siedzący dumnie na polu. Wioski i małe miasteczka, w cudowny sposób nieskażone komunistycznymi szkaradztwami, małe drewniane domki z kolorowymi zdobieniami, okiennicami, ganeczkami. Cerkwie (mało kościołów katolickich) z charakterystycznymi kopułami, cmentarzyki z niebieskimi nagrobkami i kolorowymi wstęgami, powiewającymi z dwubelkowych krzyży.
W nocy z soboty na niedzielę spadło niespodziewanie trochę śniegu, co sprawiło miłą niespodziankę: droga do Hajnówki, pasem przygranicznym, przypominała drogę z bajki – na szczęście wcześniej przejechała mleczarka i przetarła trasę.
Hajnówka to już miasteczko powiatowe. Nie spędziliśmy w niej za dużo czasu, w zasadzie byliśmy jedynie na mszy w kościele farnym i na obiedzie w restauracji „Leśny dworek”, mieszczącej się w Muzeum Kultury Białoruskiej. Wydaje mi się, że nasze podlaskie geny siedzą w nas w znacznej mierze przez podlaskie smaki: kartacze, pielmieni, kwas chlebowy, podpiwek, barszcz, sękacz, mrowisko… i tak dalej. Chyba nie muszę więcej komentować 🙂
Potrzebowaliśmy takiego czasu. Odpoczynku – nawet nie tyle fizycznego, bo z małymi dziećmi o taki to raczej trudno, ale psychicznego. Z dala od miasta, od pracy, trochę nawet od innych ludzi. Na wsi czas płynie inaczej, spokojniej, naturalniej. Trafiło nam się nadspodziewanie dobrze: świetne miejsce, dobrzy ludzie, wygodnie i atrakcyjnie. Dzieci też odpoczęły, wyjeżdżały stamtąd spokojniejsze, niż przyjeżdżały. Na pewno będziemy na Podlasie wracać!
Świetnie, że pobyt się Wam udał. Bardzo Wam zazdroszczę … braku zasięgu i internetu. Przydałby mi się taki detoks ale obawiam się że nie uda mi się namówić Kasi na odpoczynek off-line 😉
Tak trochę zazdroszczę, patrząc z okna na ruchliwą trójmiejską ulicę 🙂 i to mimo że ją uwielbiam, dobrze wiem jak fajnie czasem odciąć się od bodźców.
Dziękuję za ten piękny opis i pozdrawiam : )