Tydzień wakacyjny, letni, upalno-burzowy – w sumie nic nadzwyczajnego się nie działo… poza kościelnym trzęsieniem ziemi i erupcją emocji w kato-internecie, co sprawiło, że środkowy temat tego wpisu jest nieproporcjonalnie długi, godzien oddzielnego artykułu. Jeśli, drogi Czytelniku, tych emocji nie zauważyłeś, to jesteś szczęśliwym człowiekiem i zazdroszczę dalszego niezmąconego niczym korzystania z uroków lipca. Może zainspirujesz się naszym krótkim wypadem na Podlasie, albo posłuchasz nowego Chopina?

Podlaska randka

Od niedzieli do wtorku byliśmy z Elą na Podlasiu – szkielet trasy zaczerpnąłem z niedawnego wyjazdu pracowników mojej szkoły, lekko go modyfikując do spokojnego, wspólnego odpoczynku we dwoje… no, oczywiście we dwoje i pół, bo Jerzy jeszcze na etapie niemożności spędzenia więcej niż 2-3 godzin poza mamą. Jednak taki niemowlak ma swoje plusy, można go ululać do wózka (albo jeszcze lepiej w chustę) i robić swoje. Z roczniakiem, biegającym dwulatkiem (o rety!), albo trzylatkiem (o Boże!), nie byłoby to takie proste.

Celem był… relaks, spędzenie trochę czasu razem, wyspanie się (wbrew pozorom da się i przy naszym malcu), dobre jedzenie i minimalna turystyka. Białystok, Supraśl, Kruszyniany, Sokółka – tyle nam się udało odwiedzić, zważywszy, że upalna i wyczerpująca pogoda nie pomagała. Białystok to głównie deptak na Lipowej i okoliczne knajpy, tudzież park, fara, pałac Branickich. Supraśl, ojej, jakie cudne miejsce na szwędanie się bez celu, odpoczynek i najlepsza kuchnia podlaska w barze „Jarzębinka” (trzeba tylko uważać, bo w poniedziałki zamknięte!). Kruszyniany – meczet tatarski, pomik historii i lekcja naszej rodzimej, polskiej tolerancji religijnej… dlaczego my się tak mało tym chwalimy w świecie, szczególnie w dzisiejszych czasach? Kuchnia tatarska w pobliskiej jurcie też niczego sobie! I wreszcie Sokółka, sanktuarium niedawnego cudu eucharystycznego, którego świadectwo można oglądać i adorować.

To był dobry czas, trudno go nazwać wakacjami (taki wyjazd przed nami, już w piątkę), ale taka mała regeneracja i odpoczynek był nam potrzebny. I ponowne utwierdzenie się w przekonaniu, że nasze korzenie są na Podlasiu, i gdybyśmy mieli kiedyś przenieść się z naszego Mazowsza, to właśnie tam.

Strażnicy Tradycji

Stało się. Łupnęło jak grom z jasnego nieba, choć zapowiedzi tego uderzenia były słyszalne już wcześniej, i były do przewidzenia. W piątek katolicy, przywiązani do nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego (nazywanego zwyczajowo „mszą trydencką”, choć to niezbyt poprawne określenie) dowiedzieli się, że papież Franciszek dokonał w zasadzie resetu zasad, na jakich Eucharystia w takiej formie może być dziś sprawowana. Krótko mówiąc, możliwość celebracji NFRR została mocno ograniczona, rozwój środowisk z nią związanych zatrzymany, przekazano więcej kompetencji biskupom miejsca.

Mam problem z motu proprio „Traditionis custodes” – odczytuję go, i cały kontekst, w którym powstał, w wielu wymiarach. „Stara Msza” to nie są moje emocje, nie mój klimat i nie moja codzienna praktyka – chociaż widziałem wiele dobrego w motu proprio „Summorum Pontificum” Benedykta sprzed 14 lat, było ono szansą na jakieś ułożenie relacji ze środowiskami tradycjonalistycznymi w Kościele katolickim, a przede wszystkim okazją do odnowy liturgii (współczesnej) przez karmienie się bogactwem Tradycji, czerpania z niej, przypomnienia sobie, dzięki niej, o potrzebie wrażliwości na sacrum, dbałości o szczegóły, gesty, piękno liturgii, wierność przepisom liturgicznym (również w drobnych rzeczach). Mam do „starej liturgii” ogromny szacunek (zresztą podczas studiów teologicznych poświęciłem moją pracę magisterską dokładnej analizie tekstów historycznego oficjum tzw. Ciemnych Jutrzni, Tenebrae, i było to dla mnie dużą przygodą naukową, językową, duchową), ale jestem wychowany na Eucharystii według mszału Pawła VI i Jana Pawła II, w nich widzę moje uświęcenie, źródło i szczyt katolickiego życia, wszystko w kluczu zaproponowanej przez papieża Benedykta hermeneutyki ciągłości, w której „nowe” inspiruje się „starym”, nie wykluczając go ani nie zapominając o nim, skąd jest i z czego wyrasta – a „stare” nie zatrzymuje się na sobie i nie wyklucza „nowego”, ale zachowuje swoje formy nie jako jakaś historyczna rekonstrukcja, ale wciąż żywe świadectwo bogactwa Kościoła, które może być jedną z dróg ewangelizacji dzisiejszego świata.

Wielu moich znajomych, przywiązanych do tradycyjnej liturgii, mądrze rozumiejących myśl Benedykta XVI i w ogóle zdrową eklezjologię, wychowanych chociażby na rekolekcjach liturgicznych „Misterium fascinans”, gdzie NFRR pokazywano jako jedną z dróg w Kościele – odczuło w piątek ogromny ból, poczucie utraty czegoś niezwykle cennego, zagubienie, niezrozumienie decyzji papieża, poczucie wręcz krzywdy zadanej przez Ojca Świętego… przecież jak można pojąć to, że czyjeś doświadczenie nawrócenia i drogi ku świętości (a 14 lat rzeczywistości „Summorum Pontificum” oznacza, że dla niektórych to całe ich świadome życie duchowe) nagle zostaje przerwane, zatrzymane, jakby unieważnione. Jest to ból prawdziwy, autentyczne duchowe rozdarcie – które rozumiem, jestem w stanie sobie jakoś wyobrazić, szanuję i szczerze mu współczuję.

Problem polega na tym, że to nie wszędzie poszło w tę stronę. Reakcje znacznej części „tradsów” są nie tylko emocjonalne (co zrozumiałe), ale nasycone tak wielkim gniewem wobec papieża, że niektórych wolałbym nie cytować, i chyba w ogóle nie widzieć. Wybiło takie, przepraszam bardzo, szambo, że skłaniam się ku myśli, że decyzja Franciszka była potrzebna, choć spóźniona. Może lepiej, że szambo wybiło, niż miałoby być pudrowane i ukrywane pod pozorami katolickiej ortodoksji. Często powtarzająca się od kilku dni narracja o ojcu, sadyście i nienawistnym psychopacie, bijącym swoje dzieci (sic!), jest zdumiewająca i absolutnie nie do przyjęcia. Wulgarne, pogardliwe mówienie o Najwyższym Pasterzu i kpienie, że najodpowiedniejszą dlań modlitwą byłaby ta o dobrą śmierć – no, nie godzi się, naprawdę.

A jeśliby [ojciec] nawet rozum stracił, miej wyrozumiałość, nie pogardzaj nim, choć jesteś w pełni sił. Miłosierdzie względem ojca nie pójdzie w zapomnienie, w miejsce grzechów zamieszka u ciebie. (Syr 3,13-14)

Poczułem się, jakbyśmy przenieśli się w czasie o jakieś 15-20 lat, do gorących sporów internetowych (ech, stare blogi Frondy, później dopiero co powstały Facebook) o wyższości jednej formy liturgicznej nad drugą, odżyły jakieś głęboko skrywane resentymenty, uprzedzenia, odgrzewane kotlety i przemielone po stokroć argumenty, niektóre znaczące, niektóre znikomej wagi. Toczyłem kiedyś takich sporów mnóstwo, dziś nie mam już na nie ochoty ani czasu, uważam że jest to często jałowe i nikogo nie przekonujące.

Oczywiście, że do decyzji papieża można mieć sporo uwag i można ją konstruktywnie krytykować – według mnie oba listy papieży Benedykta i Franciszka ws. „mszy trydenckiej” powinny być chronologicznie zamienione miejscami, jeśli chodzi o jakiś konsekwentny kierunek prowadzenia tego nurtu w Kościele. Rozumiem gorycz, bo motu proprio jest napisane niedbale pod względem prawnym, zawiera niedopowiedzenia i nieścisłości, nie wiadomo dlaczego zakłada natychmiastową wykonalność (brak vacatio legis), jest niezwykle surowe i radykalne. Ale może w świetle przywołanych wcześniej reakcji, musiało takie być? Nie wiem. Przykro mi, że rykoszetem oberwało się wszystkim środowiskom tradycyjnym jako takim, bez względu na istniejące różnice między nimi.

Nie wszyscy tradycjonaliści odrzucają pełne współczesne nauczanie Kościoła – ale ze względu na tych, którzy to robią, doszło do tego wszystkiego. Nie chodzi nawet o jakieś subtelności teologiczne czy rozkładanie akcentów, ale o samo centrum życia Kościoła, czyli Eucharystię: jeśli ktoś twierdzi, że forma zwyczajna Mszy świętej tak naprawdę nie jest formą zwyczajną, tylko jakimś wypadkiem przy pracy, eksperymentem o którym lepiej by było zapomnieć, niby jest ważną Mszą, ale jakby ułomną, niepełną, i najlepiej by było, gdyby powszechnie była zastąpiona „tridentiną” – to jest po prostu nie do pogodzenia z nauczaniem Kościoła, w tym z myślą Benedykta XVI, którym tak łatwo wycierać sobie gębę… Historię refom liturgicznych w XX wieku można poddawać krytycznej ocenie, należy widzieć to, co było robione w pośpiechu, źle i wbrew faktycznym postanowieniom Soboru – ale nie można tego czynić w imię ideologicznego deprecjonowania wartości Mszy świętej w jej zwyczajnej formie rytu rzymskiego, tak jakby jedna forma była obiektywnie lepsza od drugiej. Jeśli ktoś po piątkowej decyzji papieża, zawieszającej nagle (to jest przykre i nieuczciwe, to prawda) celebrowanie NFRR poczuł, że nie ma gdzie w niedzielę wybrać się na Eucharystię, to coś jest nie tak.

To, co mnie uderza – że w tych wszystkich reakcjach miłośników tradycyjnej liturgii, a obserwowałem je przez ostatnie dni, i wśród moich znajomych i w dalszych zakamarkach internetu, obok naturalnych emocji, gniewu, żalu i smutku (sam byłbym na ich miejscu rozgniewany, rozżalony i smutny), nie widzę żadnej autorefleksji, ani jednego komentarza w tonie „zastanówmy się, co zrobiliśmy źle, może rzeczywiście coś jest na rzeczy w argumentach, podanych przez papieża” (bo Franciszek, mimo wszystko, nie objawił swojej decyzji z uzasadnieniem „bo tak i kropka”, przede wszystkim warto sięgnąć do Listu do biskupów, opublikowanego obok motu proprio). Nie ma żadnego pokornego przyznania za Hiobem „Pan dał, Pan zabrał, może z naszej winy to cierpienie?”. Nie, nic z tych rzeczy, co złego to nie my, zostaliśmy zaatakowani, jesteśmy absolutnie niewinni, jest to totalnie zdumiewające i szokujące, wynik jedynie watykańskich intryg i kościelnej polityki, których jesteśmy ofiarami, my, Strażnicy Tradycji (nomen omen). Żadnego uznania błędów po swojej stronie, pozostaje tylko czekać na kolejnego papieża, który przeprosi za wyskoki obecnego, i wszystko wróci do normy. Jak rozwodnik w sądzie, przekonany że rozstanie w małżeństwie to wyłączna wina drugiej strony.

Szkoda, że stało się, jak się stało. Szkoda, bo to wszystko rzeczywiście jest bolesne ze względu na niezwykłą surowość papieża Franciszka, medialnie piewcy otwartości, wyrozumiałości i różnorodności, który widzi problem w środowisku tradycyjnym (problem realny), i reaguje radykalnie – ale na pewno nieproporcjonalnie w porównaniu z takimi problemami Kościoła, jak spójność teologii moralnej, np. w kontekście aborcji czy homoseksualizmu. Tradycjonaliści to środowisko wyjątkowo wierne nauczaniu Kościoła w tym względzie i źle się stało, że jedynymi realnie ukaranymi przez papieża w trakcie jego pontyfikatu nie są biskupi czy księża, wywieszający na świątyniach flagi LGBT, albo środowiska promujące diakonat (lub kapłaństwo) kobiet, Komunię dla rozwodników czy sympatię dla prawa zezwalającego zabijanie nienarodzonych – ale akurat ci, którzy modlą się według dawniejszych ksiąg i w tradycyjnej liturgii widzą swoje uświęcenie.

Szkoda, że tak się stało, bo resentymenty, które teraz wybuchły, nie będą łatwe do ugaszenia. Zyskają na tym radykalizmy, a wraz z nimi pogarda. Wzajemna, dodajmy, bo równie nieuczciwe, jak gorszące odsądzanie papieża od czci i wiary, jest traktowanie tradycjonalistów jak śmiesznych dziwaków, członków jakiejś grupy rekonstrukcyjnej czy sekciarzy. Niektórzy dają ku temu paliwo, to prawda – ale wszędzie można natknąć się na niedojrzałość, egoizm, pychę, czy próżność (sam nie jestem od tego wolny). Jedna wiara nas łączy, jeden Kościół, wreszcie: jeden Chrystus i wspólna troska o zbawienie. Chyba, że jednak nie?

Rzeczowy i wyważony komentarz do motu proprio Franciszka (według mnie to najlepsza, dotychczasowa, rzeczowa krytyka tego dokumentu) napisał o. Maciej Zachara MIC, można go przeczytać tutaj. Z innej perspektywy polecam rozmowę z francuskim biskupem Jeanem-Pierrem Batutem, ordynariuszem diecezji Blois, który tłumaczy na przykładach z Francji, dlaczego decyzja Franciszka była „surowa, ale konieczna” – do przeczytania tutaj.

Chopin

Nie samą polityką watykańską człowiek żyje. Konkurs Chopinowski ruszył! A dokładniej – jego eliminacje. Dziwny mamy rok, bo choć 2021, to Euro 2020 dopiero co się skończyło, i 18. Konkurs Chopinowski, też zaległy z 2020 roku, wreszcie się objawia. Co tu dużo pisać: to marka sama w sobie. Jakie to szczęście, że mamy w Polsce takie święto muzyki. W październiku emocje będą na najwyższym poziomie, ale już teraz można podpatrywać prezentacje uczestników.

Do 23 lipca (jeszcze kilka dni) w dwóch sesjach – porannej o 10:00 i wieczornej o 17:00 – w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej najlepsi pianiści z całego świata grają naszego Fryderyka. Każdy na swój sposób: niektórzy klasycznie, jak Pan Bóg przykazał (ale co w tym niezwykłego, można zapytać), inni bardziej nowatorsko, ale w pewnych ryzach, jeszcze inni szokują swoimi interpretacjami. Na czacie kanału YouTube, gdzie odbywają się transmisje (zachęcam!) emocje są wcale nie mniejsze niż podczas rozgrywek sportowych! Wybrani przez jury, zjawią się znów w Warszawie w październiku, by dać nam kilka tygodni prawdziwej uczty.

Słuchajmy Chopina, poznawajmy jego muzykę od różnej strony, w roku Konkursu to nasze wielkie święto, nie przegapmy go… Muzyka daje z jednej strony pewną stałość w tym niespokojnym świecie, a z drugiej – otwiera na nowe, nieznane wcześniej doznania. Nawet, gdy słuchamy tego samego mazurka czy nokturnu setny raz w życiu, on zawsze będzie inny.

 Ten wpis jest moim przeglądem minionego tygodnia z cyklu „2 plus 1, czyli tygodniowy kubek miodu z łyżeczką dziegciu”. O jego zasadach możesz przeczytać tutaj. Jeśli spodobał Ci się powyższy tekst, możesz go udostępnić. Zachęcam również do komentowania poniżej.