Niektórzy uważają, że jest postacią przynajmniej kontrowersyjną. Chociaż w formułowanych wobec niego zarzutach można znaleźć trochę racji, to jednak przekonuję się, że poprzez swoją działalność w Afryce Szymon Hołownia pokazuje, jak budować w swoim życiu świętość, z wyraźnym rysem miłości bliźniego.

Dla „gorliwych” – fałszywy pseudo-katolik, niebezpiecznie flirtujący z lewactwem, do tego zatrudniony w diabelskim TVN. Dla „letnich” – ot, zabawny blondyn z różnych telewizyjnych show, razem z Prokopem tworzący tandem do złudzenia przypominający parę Pinky i Mózg. Dla „zimnych” – jeden z wielu celebrytów, ale niekoniecznie fajnych, bo bredzi coś tam o religii i w ogóle ma katolskie zapędy (tak naprawdę to kolejny inkwizycyjny talib z nadchodzącego polskiego państwa wyznaniowego, tylko dla niepoznaki nie zawsze zgadzający się z Terlikowskim).

Od wielu lat Hołownia, jako znany dziennikarz, felietonista i autor książek (poczytnych, począwszy od Kościoła dla średnio zaawansowanych) jest kojarzony z nowoczesnym sposobem mówienia o Kościele. Nowoczesnym przede wszystkim w formie (w języku często sięgającym do popkultury, jak choćby ostatnie kapitalne Holyfood), ale w treści – co by mi ktokolwiek nie udowadniał, że jest inaczej – zawsze w zgodzie z Magisterium, z rdzeniem naszej wiary, z fundamentami chrześcijaństwa.

Wielu twierdzi, że Hołownia rozmydla katolickość (ja bym powiedział, że raczej ją rozmadla), że zaciera granice Kościoła i tworzy jakiś nowy twór kościołopodobny (ja uważam, że raczej pokazuje jego piękną różnorodność, świetnie wybijając się poza nasze swojskie polskie postrzeganie eklezjalności na nieco szerszą perspektywę), że relatywizuje przykazania (nieprawda), że lansuje się na nie tylko idola, ale i samozwańczy autorytet kościelny w naszym kraju (bzdura, otrzymał dar lekkiego pióra i swobodnego słowa, dlaczego miałby tego nie wykorzystywać w dobrym celu?), i tak dalej, i tak dalej… Ejże, ważne są owoce: mnóstwo ludzi przybliżyło się do Boga między innymi dzięki jego książkom; wielu porzuciło swoje uprzedzenia wobec Kościoła po odkryciu jego nowego oblicza.

Na marginesie: wszystko rozbija się, w gruncie rzeczy, o to co określiłem kiedyś różnicą w akcentowaniu. W Kościele potrzebni są, przykładowo: i Hołownia i Terlikowski, i o. Rydzyk i o. Knabit, i ks. Sowa i ks. Oko, i o. Kowalczyk i o. Kramer… każdy inaczej rozkłada akcenty, zwraca uwagę na inne obszary, czasami emocjonuje wielbicieli z „drugiej strony”, nieraz wkurza, bywa bohaterem przeinaczeń czy wręcz manipulacji. Ale nigdy nie rozmija się z korzeniem nauczania Kościoła. Gdyby zebrać wyżej wymienionych przy jednym stole, to prawdopodobnie pokłóciliby się (nawet ostro) o politykę, kulturę, kwestie społeczne, historyczne, duszpasterskie, cywilizacyjne – ale żaden nie wyrzeknie się Jezusa, każdy z każdym przekaże sobie autentyczny znak pokoju przy Stole Eucharystycznym. I to jest najważniejsze, reszta to detale, akcenty, zgodnie z dawną zasadą: w rzeczach istotnych jedność, w wątpliwych wolność, we wszystkim miłość.

W ostatnich latach Szymon Hołownia ukazuje się światu nie tylko jako człowiek słowa, ale przede wszystkim czynu. Nie tylko w chwytliwy sposób pisze i mówi o dobru i miłości (jak mnóstwo innych osób) – ale też przemienia te słowa w czyn. Na dodatek robi to w sposób najlepszy z możliwych, który dla mnie jest najważniejszy, bo… uwaga, uwaga! – mądry. Za pomocą sprawnie funkcjonujących mechanizmów, nie marnując środków na czcze gadanie albo jałowe akcje z mizernym skutkiem, robi dobro. Po prostu robi dobro, do tego robi je dobrze, i jeszcze zaraża nim (dobrem i dobrym robieniem dobra) innych. Ponieważ Hołownia zakochał się w Afryce, to właśnie na Czarnym Lądzie można oglądać eksplozje dobra, organizowane przez niego: Fundację Kasisi (gigantyczny dom dziecka w Zambii) i Dobrą Fabrykę (jedyne hospicjum w Rwandzie i szpital z ośrodkiem dla dzieci z chorobą głodową w Kongo).

O tym wszystkim można przeczytać w najnowszej książce Szymona, pod jakże wymownym tytułem: Jak robić dobrze. Głównym motywem jest przesłanie, że „ilość zła na świecie może zmniejszyć się tylko w jeden sposób: przez robienie dobra”. Czy to nie proste? I prawdziwe. A jeszcze prostsza jest podstawowa recepta na robienie dobra: regularne dzielenie się ułamkiem tego, co mam. Niektórym ludziom szeroko pojęta dobroczynność kojarzy się z dużym poświęceniem, umartwieniem, wielką operacją finansową, na którą stać nielicznych. Nic bardziej mylnego: wystarczy raz w tygodniu zrezygnować z kawy, deseru w restauracji, kolorowej gazety albo innych drobnych przyjemności, żeby razem z tysiącami takich samych ludzi uczynić bardzo wymierne dobro. Nie trzeba rezygnować z życiowych przyjemności, czuć na sobie jakiegoś moralnego szantażu, wręcz przeciwnie: czynienie dobra ma według Hołowni być przyjemne, ma nam dawać mnóstwo funu! I oczywiście to dobrowolna sprawa, nie wymęczona przygnębiającymi obrazkami głodnych afrykańskich dzieci.

Uważam, że jest to wspaniałe: każdy może pomagać na tyle, na ile jest w stanie – i każdy jest tak samo ważnym dobrodziejem. Możesz dać stówę tygodniowo? Super! Możesz dać piątaka? Świetnie! Dla ludzi, którzy z tego skorzystają, jesteś przejawem działania Boga. To nie fasadowa filantropia, ale rzeczywiste czynienie dobra.

Od dawna mam ustawione stałe (chyba śmiesznie drobne, piszę to trochę ze wstydem) zlecenie w moim banku na Dobrą Fabrykę – śledzę regularnie newsy stamtąd i wiem, że to na pewno nie jest zmarnowany datek, (tam się dzieją prawdziwe cuda, wystarczy poczytać relacje, pooglądać zdjęcia i filmy, żeby przekonać się, na czym polega prawdziwe życie w prawdziwym świecie). Co jeszcze ważniejsze, to też dobra inwestycja. Na koniec naszego życia będziemy przecież sądzeni przede wszystkim z miłości. Głęboko wierzę, że dzięki współdziałaniu w takim dobru będę miał po swojej stronie kilku dodatkowych adwokatów…

W moich przedszkolach dzieciaki nauczyły się prostej definicji: święty to taki ktoś, kto bardzo kocha Pana Boga i innych ludzi, i że każdy z nas może być kimś takim. Czy Szymon Hołownia jest świętym? Nie wiem, to trochę ryzykowne orzekać tak o kimś żyjącym, poza nielicznymi wyjątkami. Ale na pewno pokazuje, jak praktycznie osiągać świętość. Bo czyż nie jest nią dzielenie się swoim bogactwem (małym i wielkim) z innymi? Czy nie jest nią ciągłe wymyślanie nowych pomysłów, jak dać drugiemu człowiekowi poczucie bliskości, miłości, troski, przyjaźni – których może nigdy wcześniej nie zaznał? Czy nie jest nią wspieranie lokalnego Kościoła, osób konsekrowanych i świeckich, które swoją całodobową harówą pokazują innym, jak działa Chrystus?

To nie jest z mojej strony laurka dla Szymona Hołowni. Nie zamierzam go idealizować. Nie twierdzę też, że zawsze, w swojej szerokiej twórczości, ma rację. Nie ze wszystkimi jego poglądami (szczegółowymi) się zgadzam. Zdarzyło się, że mnie zirytował. Ale uważam, że to co ten facet robi w Afryce, przewyższa wszystko inne, i że nie może nie być Bożym mężem. Tak nawiasem mówiąc: okazuje się, że pieniądze z występów telewizyjnych można przeznaczyć nie tylko na próżniackie życie.


Gorąco zachęcam: wejdź na stronę Dobrej Fabryki i Fundacji Kasisi – a następnie znajdź najlepszy dla Ciebie sposób pomagania. Jednocześnie zamów książkę Jak robić dobrze i zaczytaj się w fascynującym dzienniku Szymona Hołowni, zakochanego w Czarnym Lądzie – a jeszcze bardziej w jego mieszkańcach. Wątków w książce jest więcej, niż tylko funkcjonowanie mechanizmu dobrego dobrorobienia – starczyłoby ich na kilka artykułów. Lepiej nabyć samą książkę (np. TUTAJ albo TUTAJ), a tym samym automatycznie wesprzeć oba dzieła.

Wszystkie zdjęcia, wykorzystane w tym artykule, pochodzą ze wspomnianych wyżej stron internetowych Dobrej FabrykiFundacji Kasisi oraz z ich profilów facebookowych.