Jedną z ciekawszych książek, jakie przeczytałem w ostatnich latach, był wywiad-rzeka z Vittorio Messorim, włoskim dziennikarzem i apologetą chrześcijaństwa, przeprowadzony przez Andreę Tornielliego, znanego watykanistę, pod tytułem „Dlaczego wierzę. Życie jako dowód wiary”. Messori przedstawia tam swoje spojrzenie na Kościół – spojrzenie pełne erudycji, niezwykle ciekawe, ściśle złączone z historią jego życia. To spojrzenie przemawia do mnie, jak mało które, a jednym z jego głównych leitmotivów jest pokazanie, co tkwi w samym sednie jego „katolickości”.

Vittorio Messori (źródło: Wikipedia commons)
Termin „katolicki” wywodzi się najczęściej od greckiego słowa katholikós, co oznacza „powszechny” (powszechność jest zresztą jednym z czterech jego przymiotów, obok jedyności, świętości i apostolskości). Jednak prawdziwa – a przynajmniej, według Messoriego, dokładniejsza – etymologia to katá olon, czyli „według wszystkiego”. Znaczy to, ni mniej ni więcej, że w Kościele Katolickim jest kompletność, et-et (i-i) obejmujące całość każdej rzeczywistości.
Vittorio Messori nie zawsze był pisarzem katolickim i apologetą chrześcijaństwa (najbardziej znane jego książki to: Opinie o Maryi, wywiad-rzeka z Janem Pawłem II Przekroczyć próg nadziei, wywiad-rzeka z kard. Ratzingerem Raport o stanie wiary). Wręcz przeciwnie: wychowany w rodzinie ateistycznej, przez znaczną część życia był naturalnym antyklerykałem i skrajnym racjonalistą, dorastającym w środowisku włoskich elit lewicowych. W przełożeniu na nasze dzisiejsze uwarunkowania, wyobraźmy sobie jakiegoś młodego, ideowego publicystę z kręgów Krytyki Politycznej, Ruchu Palikota itp.
Co się nagle w jego życia zadziało, jak wyglądało jego nawrócenie – to jest dłuższa i niezwykle ciekawa historia, którą tu pominiemy. Przejdźmy do tego, że gdy Messori, po wielu latach pracy zdecydowanie antyreligijnej, zapragnął zostać chrześcijaninem, musiał to jakoś skonkretyzować, odnaleźć swoją konkretną tożsamość wyznaniową. Miał różne wybory, z dwoma na czele: mógł zostać protestantem, byłoby to z pewnością w jego środowisku bardziej „bezpieczne”, niż wybór katolicyzmu; mógł równie dobrze odczytać Ewangelię na urzekający sposób Kościołów wschodnich, prawosławnych. Zarówno jeden jak i drugi wybór łączył się z przyjęciem antypapizmu, który był hasłem potrzebnym do tego, żeby nie zostać wykluczonym z grona inteligencji, do której młody Vittorio miał dołączyć. Tymczasem poszedł na całość: świadomie wybrał katolicyzm, tym samym narażając się na ostracyzm, zdziwienie i odrzucenie ze strony większości elit. Dlaczego tak? Oddajmy mu głos, bo jego przemyślenia są na tyle mądre i trafne, że warte zacytowania w całości (pogrubienia moje):
Nie dane mi było wybierać. Chcąc nie chcąc, musiałem uznać przewodnictwo następcy Świętego Piotra, tak jak je uznają jego wierni. Nie dlatego, że urodziłem się w świecie liczącym dwa tysiące lat tradycji katolickiej, ale ponieważ tam, tylko tam, mieściła się kompletna ortodoksyjność i sakramentalna pełnia. Gdzie indziej było chrześcijaństwo godne poszanowania, ale częściowe. Chrześcijaństwo aut-aut, akceptacji jednego i odrzucenia czegoś innego, nie chrześcijaństwo et-et, chrześcijaństwo oksymoronu, syntezy przeciwności.
[…]Protestantyzm kończy się rozproszeniem w historii (o ile nie a aktualności). Prawosławie greko-słowiańskie natomiast spogląda ku metahistorii, ma skłonność rozpraszania się w pełnej blasku i nieporuszonej wieczności jej ikon. Jedynie w katolicyzmie znajdowałem „centrum”, zwykłą dla niego współobecność opozycji: działanie i kontemplacja, uwaga skierowana jednocześnie na ten i na tamten świat. Ażeby znów zacytować Guittona: „Je suis catholique parce que je veux tout” [jestem katolikiem, ponieważ chcę wszystkiego]. Ja także chciałem wszystkiego.
[…]W gabinecie mam wielkie zdjęcie Bernadetty [Soubirous], które podarował mi rektor sanktuarium. W swojej ubogiej chustce, z różańcem za dwa grosze, nadąsana spogląda na fotografa (tylko przez posłuszeństwo zgadzała się na te sesje). Z zawieszonej na drugiej ścianie słynnej sangwiny, naszkicowanej na żywo przez Jeana Domata, spogląda na mnie młody chłopak, inny Francuz: Blaise Pascal. Uboga prostaczka i fenomenalny naukowiec; mała nowicjuszka, która gdy siostry chciały, by medytowała, odpowiadała: „Ale ja nie umiem medytować!”, oraz autor najgłębszych myśli; prorokini nieznająca nawet katechizmu i badacz otchłani teologii. Ta dwójka reprezentuje dla mnie dwa bieguny katolickiego et-et: u niej wiara jako instynkt i codzienne doświadczenie, u niego – jako ostateczna odpowiedź rozumu; prości i mądrzy, ubodzy i bogaci, nieznani i sławni – wszyscy zjednoczeni w Credo.
Kościół jako synteza przeciwności – to jest to, co również mnie w nim fascynuje i nieustannie zadziwia. Cała jego historia tak wygląda: począwszy od Boga, który łączy w sobie prawdziwe i całe (!) Bóstwo i Człowieczeństwo; w którym Matka Boga jest też Matką Człowieka, jednocześnie pozostając Dziewicą; który wyrasta w określonym miejscu i czasie, wypełnia i łączy Wschód z Zachodem, nowość Ewangelii z dziedzictwem Jerozolimy, Aten i Rzymu; w którym wzorem świętości może być zarówno wytrawny intelektualista-teolog, jak i prosty analfabeta, przeżywający w swoim sercu czystą wiarę – Messori przywołuje Pascala i Bernadettę, my możemy sięgnąć chociażby po dwóch największych polskich świętych ubiegłego stulecia: Jana Pawła II (giganta, którego dziedzictwa jeszcze długo nie będziemy w stanie przetrawić w całości) i Faustynę Kowalską (robiącą błędy ortograficzne, prostą zakonnicę z drugiego chóru, która zadziwia do dziś).
Każdy w Kościele może odnaleźć coś dla siebie, żeby już nie przywoływać chociażby mnóstwa różnych wspólnot, zgromadzeń, charyzmatów, stylów, form (podobno sam Duch Święty nie wie, ile ich do końca jest). Swoje miejsce w tym bogactwie różnorodności znajdzie zarówno ten, kto akcentuje nieustanne działanie wśród ludzi, charytatywność, pomoc ubogim – jak i ten, kto stawia na życie modlitewne, kontemplację; kogo niesie do świata, aby robić w nim „raban” i nieść Chrystusa w każdy zakątek – i kto potrzebuje raczej wyciszenia, odizolowania w murach klasztoru; kto jest przywiązany do dziedzictwa tradycji kościoła, lubi ponadczasowe formy modlitwy i liturgii, klasyczną sztukę i architekturę – jak i ten, kogo bardziej pociągają współczesne sposoby głoszenia Ewangelii i uwielbiania Boga, większa spontaniczność, emocjonalność w wyrażaniu wiary, nasłuchiwanie tego, co dziś mówi Duch do Kościoła. Taką samą świętość można osiągnąć żyjąc w małżeństwie, zakładając rodzinę – jak i poświęcając się w całości na służbę Bogu i innym ludziom. Ale też można wybrać coś pomiędzy: zostać członkiem III Zakonu, Instytutu Świeckiego, stałym diakonem, osobą świecką ale konsekrowaną…
Do wyboru, do koloru! Et-et, i to i to, mamy u siebie wszystko – również to, co normalnie ze sobą kontrastuje, przeciwstawia się wzajemnie. Jednocześnie nie jest to jakiś religijny i kulturowy misz-masz; wręcz przeciwnie, Duch Święty nad tym wszystkim czuwa, dając prawdziwą jedność: wiary, chrztu, sakramentów (zwłaszcza Eucharystii), łączności z biskupem Rzymu. Różnorodność nie oznacza chaosu, bałaganu. To nie jest zróżnicowanie w wydaniu tego świata, który chce pozwolić na wszystko co się chce, bez względu na konsekwencje. Tym samym Kościół jest (na szczęście!) ustrzeżony przed źle rozumianą tolerancją, w znaczeniu przyzwolenia na zło, na naruszenie któregokolwiek z fundamentów jego doktryny (a w konsekwencji nauczania Ewangelii).
Jedyność i kamienna (Piotrowa) niezmienność w wierze, a jednocześnie cała paleta sposobów działania i wyznawania tej wiary – nieustanne et-et. Czy nie widać tu jakiegoś większego od nas prowadzenia? Czy sami z siebie dalibyśmy radę utrzymywać przy życiu taki organizm?