Właśnie się zorientowałem, że to dziś! To dziś przypada wielka rocznica: razem z moją żoną świętujemy równo dwa lata, pięć miesięcy i dwadzieścia dni od naszego ślubu. Równe 905 dni. Jak to, nie okrągłe? Wydarzenia obecnych i ostatnich tygodni pokazują mi dość wyraźnie, że każdy dzień jest okazją do świętowania. Tak, jakby codziennie (choć językoznawcy będą protestować) była rocznica.
Otóż, po kolei:
Najpierw znajomy ksiądz pożyczył nam (tak sam z siebie) płytę DVD z konferencjami Marka Gungora – szczerze polecam: cały cykl nosi nazwę „Przez śmiech do lepszego małżeństwa” i w lekkiej konwencji humorystycznego one-man-show przekazuje solidną dawkę ważnych treści na trzy istotne tematy: różnic między kobietami a mężczyznami, sposobów na szczęśliwą i zdrową seksualność oraz mocy i wartości przebaczenia. Całość trwa kilka godzin, ale ogląda się to niezwykle lekko i ciekawie; osobiście uważam, że coś takiego to świetny pomysł na prezent, który można wręczyć znajomym małżeństwom – szczególnie przeżywającym różne kryzysy.
Mniej więcej w tym samym czasie skończyliśmy pięciotygodniowy kurs w Szkole Rodzenia (do lutego coraz bliżej!), w której – poza całą masą oczywistych i pożądanych w takim miejscu porad praktycznych nt. medycznych aspektów ciąży, porodu, połogu i opieki nad maleństwem – wtłaczano nam też do głowy prawdę, chyba nieoczywistą dla wszystkich, że nasze dziecko równie dobrze i wygodnie co w drogim łóżeczku z „bajerami”, może spać w wyścielonej szufladzie z komody: najważniejsze dla jego snu będzie to, że tata będzie kochał mamę a mama tatę, i że ta miłość będzie dla niego odczuwalna. To jest podstawa, reszta jest mniej istotna… Czyli to nie dopiero co narodzone dziecko ma być najważniejsze dla kobiety, ale jej mąż (i odwrotnie)? No… dla niektórych to może być szokujące!
Wreszcie: 5-7 grudnia to czas rekolekcji małżeńskich w Loretto k. Wyszkowa, czyli w domu Świętej Rodziny z Nazaretu, miejscu do tego idealnym. Bożym znakiem było już samo to, że udało się nam tam razem pojechać – dla organisty wcale nie było oczywistym i pewnym wziąć trzy dni urlopu w pierwszy piątek i sobotę miesiąca, z zaplanowanymi dwoma ślubami, w Adwencie (roraty!). Jakże to był intensywny czas, tak po prostu, po ludzku… ale jaki wspaniały! Kto zna Basię i Wojtka Gałązków, ten wie, że mają nieźle „gadane” (szczególnie Wojtek) a warsztaty małżeńskie w ich wykonaniu są jedną z najlepszych ziemskich inwestycji, w które warto zainwestować – a to przecież nie jakieś przemądrzałe sesje terapeutyczne w cenie minimum 100zł/h, tylko (nie)doskonali praktycy, dzielący się po prostu swoim doświadczeniem i pomysłami na dobrą komunikację w małżeństwie, na skuteczne odczytywanie/pokazywanie swoich/drugiego potrzeb, na modlitwę małżeńską, w końcu – na Dialog Małżeński, który dla mnie jest chyba najgenialniejszym i jednocześnie najprostszym wynalazkiem służącym pielęgnowaniu małżeńskiej miłości, polegającym nie na jakichś skomplikowanych teoriach czy technikach, ale po prostu na regularnej celebracji swojego sakramentu, na dzieleniu się sobą, przenikaniu, nieustannym poznawaniu i uczeniu. Jak to wyjdzie „w praniu” u nas – zobaczymy. Ale czemu ma nie wyjść?
Najbardziej niesamowite jest, że to wszystko… – to nic nowego! Ktoś może powiedzieć nawet, że to jakieś banały, nieodkrywcze, zbyt proste żeby mogły coś rzeczywiście zmienić w tak często przecież skomplikowanych i pokręconych związkach. A chodzi właśnie o to, że niektórzy ze sporym stażem małżeńskim otwierają nagle szeroko oczy i dziwią się, że można tak o tym opowiadać; że gdyby choć raz mąż/żona to usłyszał(a), to nie byłoby rozwodu, itd. Czyli naprawdę warto!
Wszystkie te trzy wydarzenia chyba tłumaczą w jakiś sposób to, dlaczego czujemy się teraz z Ukochaną tak, jakbyśmy byli teraz po ślubie raczej dwa i pół miesiąca, a nie dwa i pół roku… Za jak ogromne błogosławieństwo odczytuję fakt, że w zasadzie od samego początku naszej znajomości uznaliśmy, że nie jesteśmy idealni (ani ja, ani ona) i że będziemy się kochać raczej mimo wszystko, a nie za coś (chociaż jest sporo tego „za coś”!); że dzień ślubu wcale nie jest najważniejszym i najpiękniejszym dniem w życiu – to bzdura (często niebezpieczna…), on ma jedynie rozpocząć całą serię najważniejszych i najpiękniejszych dni; wreszcie – że budujemy na Skale, a nie na piasku.
Ustawienie właściwej hierarchii daje tak ogromną i niesamowitą radość i wolność, że aż… brak słów! Prosta sprawa którą na nowo odkrywam: kocham moją żonę, najpierw kochając Pana Boga. Jedna miłość zatopiona, ukryta w drugiej. I dalej tak samo: będę kochał (już kocham) moje dziecko, które za kilka tygodni się urodzi, najpierw kochając żonę. Nie na odwrót, w takiej właśnie kolejności i w dokładnie takich proporcjach. Przecież to jest genialne! Jak wspaniale układa życie. A ile problemów się rodzi, gdy te miłości nie są na swoich miejscach, albo – tym bardziej – gdy którejś z nich brakuje… każdy może je zobaczyć wokół siebie, często wśród bliskich sobie osób, nie trzeba tu ich wymieniać.
Gdy się słyszy czasem, że miłość to nie sprawa (ulotnych) uczuć, tylko świadomej decyzji i woli – niektórzy to odczytują jak czczą teoretyczną formułkę, która trochę przez swoją racjonalność „sprowadza na ziemię”. W rzeczywistości, gdy odpowiednio się przyjmie i zastosuje tę receptę (i wcześniej wymienione), można nieustannie czuć się uskrzydlonym jak w niebie. Bo i tam przecież zdążamy. Parami.
„kocham moją żonę, najpierw kochając Pana Boga” – no i to jest dobre. To daje poczucie i przynależności, i zdrowej hierarchii. Inaczej mówiąc: Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na właściwym.
Właśnie tak 🙂
Elu, Kochanie, czy Ty policzyłaś dziś, która to już rocznica? 🙂