Dwa marsze na 11 Listopada to całkiem niezła ilustracja rozdwojenia społeczeństwa w naszym kraju, politycznego podziału na dwa symboliczne obozy. Każdy ma prawo do swoich poglądów, ale z drugiej strony nieuczciwe jest sprowadzanie naszych wyborów tylko do tych dwóch środowisk, i to rozłącznie. Nie kupuję opowieści pt. „Dobry marsz i zły marsz”, „Kto z nimi, ten przeciwko nam” itd. Mam wrażenie, że reżyserowana (nie do końca rzeczywista) polaryzacja społeczeństwa proponuje alternatywę: „maszerujesz z Komoruskim albo z patriotami” vel „maszerujesz z Prezydentem albo z nacjonalistami”. Zwariować można.
Jak zwykle w okolicy Święta Niepodległości powtarza się ta sama historia: od kilku dni w mediach narasta coraz większa psychoza, dyskutuje się o zbliżającym się święcie i wieczornych zamieszkach tak, jakby one się już odbyły i oczywistym było, że będzie zadyma. Radosne święto Niepodległej Rzeczypospolitej zmienia się w kolejną konstatację, jak to nie potrafimy świętować „razem”, w zgodzie, i tak dalej. Ale czy wszystko musimy rzeczywiście świętować „razem”? To, że Polacy są podzieleni w wielu kwestiach, to nic złego. Istotne jest, jak się to okazuje.
Dwa marsze, dwa obozy. Z jednej strony Marsz Prezydencki, trochę wymuszony, odgórny – ale jednak mający w sobie coś obiektywnie pozytywnego i dobrego. Kto by nie miał jakich poglądów i opinii o konkretnym człowieku (tym razem Bronisławie Komorowskim), to reprezentuje on najwyższą instytucję w naszym kraju i z samego tego faktu należy mu się pewien minimalny szacunek. Oto Prezydent Rzeczypospolitej organizuje oficjalne obchody najważniejszego Święta Narodowego, jest wojsko przed Grobem Nieznanego Żołnierza, wcześniej msza święta z udziałem Głowy Państwa (doceńmy to, że wciąż tak jest!), orkiestra, wieńce, defilada , później symboliczny przemarsz do pomników faktycznych ojców naszej niepodległości (wbrew idiotycznych jękom lewicy, żeby nie składać kwiatów przed pomnikiem Dmowskiego), biało-czerwone kotyliony, flagi, dodatkowego atrakcje w postaci samochodu Komendanta… Niby to wszystko oficjalne, ale wcale nie nudne, i tak bardziej urozmaicone, radosne, niż jeszcze sprzed dziesięciu, piętnastu lat.
Co w tym złego? Przecież to powinno być coś oczywistego, naturalnego. Pewnie, mogą irytować pewne elementy przemówienia, nadmierna propaganda aktualnych sukcesów, cały ten nadęty „pijar”, ale nie można przechylać się na drugą stronę skrajności i obśmiewać wszystkiego, co z tym związane, drwić i kpić na potęgę z obecnego prezydenta. W ten sposób piłuje się gałąź, na której się siedzi – i gdy za rok, pięć czy ileś tam lat zostanie wybrany inny prezydent, na przykład bardziej prawicowy, to role się odwrócą i znów będzie powtórka z rozrywki: ośmieszanie i lżenie z jednej strony, a oburzanie się na to i bronienie za wszelką cenę, z drugiej.
Alternatywą wydaje się być Marsz Niepodległości – tym razem oddolny. Odnośnie niego dzieją się podręcznikowe wręcz manipulacje medialne, począwszy od szacowania liczby uczestników, po przypisywanie mu winy za każdy wandalizm, który się przy jego okazji pojawi, aż po określanie go marszem skrajnej prawicy (jakoś, gdy kilka dni wcześniej maszeruje lewica, to rzadko kto ją nazywa „skrajną”). Z racji wartości, idei – budzi on moją dużą sympatię, w pewien sposób mu kibicuję, jeśli chodzi o prawo do zgromadzenia, spokojnego przemarszu, obrony przed kłamstwami na jego temat, ale raczej nie więcej. Akurat z powodu mojej popołudniowej pracy i tak nie mógłbym w nim wziąć udziału – ale nieuczciwe jest również stwierdzenie ze strony niektórych środowisk (albo przynajmniej budowanie takiego wrażenia), że kto w tym marszu nie uczestniczy, nie jest patriotą, a już na pewno nie prawicowcem. Uważam siebie za patriotę i prawicowca, ale na szczęście jest to pojęcie na tyle szerokie, że mieści się w nim również raczej chęć do innego scenariusza: przedpołudniowe nawiedzenie Placu Piłsudskiego, spacer Krakowskim Przedmieściem, świąteczny obiad z tradycyjną gęsiną, na deser rogale świętomarcińskie, zaś na koniec wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych… i raczej duży żal i smutek wieczorny, że piękne samo w sobie pojęcie „Marszu Niepodległości” oraz idee patriotyzmu i prawicy znów są (pewnie, że nie do końca uczciwie, ale jednak!) łączone i kojarzone z ulicznymi bójkami i niszczeniem stolicy. To jest po prostu jeden wielki wstyd.
Można się oburzać na niektóre działania policji, medialne manipulacje, prowokacje skrajnej lewicy i in., ale z drugiej strony brakuje mi nałożenia na to wszystko (szczególnie ze strony tych, mieniących się ludźmi wierzącymi) ram chrześcijaństwa, jego języka, jego stosunku do władzy świeckiej, rozsądku, zdrowego dystansu do ziemskich sporów i podziałów.
Róbmy swoje, a jednocześnie nie dajmy się ogłupić: ponad miłość bliźniego, miłość do swoich rodaków, nie przedkładajmy osobistych sympatii i antypatii, żeby przez to nie wchodzić w jakieś skrajności i przesady. Z jednej strony słyszę, że Polska to obecnie niemalże raj na ziemi, pasmo sukcesów, ciągłego wzrostu szczęścia, bezpieczeństwa i dobrobytu – a z drugiej, że wszystko jest źle, rządzą nami zdrajcy, i „ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Jedno i drugie do mnie nie trafia, jest raczej żałosne i wzbudza szczery uśmiech politowania. Za dużo energii jest kierowanej w działanie imię takich haseł, zamiast w rzeczywiste dobro. Nie zapominajmy, przy jednoczesnej miłości do ziemskiej ojczyzny, że nasza prawdziwa ojczyzna jest w niebie, a my tu na ziemi jedynie przebywamy.