Pierwszy raz byłem w kinie (tak bez dorosłych, tylko ze znajomymi ze środkowej podstawówki) w połowie lat 90., w dawnym warszawskim Relaksie na tyłach Domów Centrum. Drewniane, skrzypiące krzesła sprawiały wrażenie wyjścia bardziej kulturalnego, niż, jak to z reguły bywa dzisiaj, rozrywkowego. Przez ostatnie 20 lat na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, gdy czułem się w kinie jak w przestrzeni sztuki, gdzie można spotkać się z prawdziwym artystą – aż do „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego, kiedy to podczas seansu miałem momentami wyrzuty sumienia, że (nie szeleszcząc na szczęście) podjadam żelki.

Wyszedłem oczarowany. Film mnie dokumentnie uwiódł, na skroś ujął, nadzwyczaj uprzyjemnił wieczór, olśniewając dawno nieodczuwanym wrażeniem dotknięcia czegoś zupełnie innego, niż dzisiejsza kinematografia, filmografia i serialografia. To po prostu inna jakość, inna półka, inny świat, co tu dużo mówić.

Mądrzejsi już się wypowiedzieli

Nie chcę się zanadto rozpisywać, powtarzając to, co w każdej recenzji się przwija: że sama forma (czarnobiały obraz, ekran 4:3) dodaje 10 punktów do ogólnego wrażenia, i że to nic złego, że reżyser znów zastosował tę samą sztuczkę, co w – dużo gorszej skądinąd – Idzie; że przepiękne zdjęcia; że cudowna muzyka, z wariacjami na temat „Dwóch serduszek”, z elektryzującym jazzem i wczesnym rock’n’rollem; że aktorstwo na najwyższym poziomie; że niezły pomysł z podziałem całego filmu na oddzielne etiudy, obrazujące poszczególne czasy i miejsca historii naszych dwojga głównych bohaterów; że Pawlikowski nie odkrył Ameryki, tylko zrobił po prostu porządny film, według wzorców z najlepszych lat X Muzy, na długo przed Panną Nikt, Kacem Wawa czy niekończąca się twórczością Patryka Vegi; że po dwóch dekadach polskich filmów z przełomu XX i XXI wieku Zimna wojna jawi się jako objawienie, choć w rzeczywistości nie umywa się chociażby do najlepszych filmów Hasa i spółki.

Źródło: culture.pl

Marzenie mam

Mam tylko trzy życzenia – nie wiem, czy jakaś Złota Rybka je usłyszy i zrealizuje, w każdym razie niech tu pozostaną:

Pierwsze: żeby Joanna Kulig jeszcze kiedyś zaśpiewała jakąś piosenkę, płynąc (niemal zatapiając się) w rzece, bo czegoś tak niezwykłego, jak w tej scenie, jeszcze nie widziałem. Albo nie, niech nie próbuje tak z inną piosenką, jakoś nie jestem w stanie sobie teraz wyobrazić, żeby można to było lepiej zrobić. Nie psujmy dobrego.

Drugie: żeby Tomasz Kot nie zapalał już więcej papierosa w stylu Humphreya Bogarta, bo obawiam się, że mogę zacząć palić. W latach 50. ubiegłego stulecia zdaje się że nie zdawano sobie sprawy ze szkodliwości tytoniu tak mocno, jak obecnie – chociaż z drugiej strony, jeśli dzisiejsi mężczyźni mieliby za swój wzorzec obierać Wiktora Warskiego z Zimnej wojny niż postaci grane np. przez Tomasza Oświecińskiego, znanego z Botoksu, Kobiet mafii i innych tego typu badziewi, to pal licho, nawet za cenę tego papierosa warto by było.

Trzecie: żeby Paweł Pawlikowski robił kolejne filmy zgodnie z zasadą: „kolejny lepszy od poprzedniego”, bez tego irytującego zaplecza quasipolitycznego i absurdalnego wchodzenia w rolę jakiegoś symbolu ideologicznie uciskanego twórcy, który w dzisiejszej Polsce (och, jakże w swej istocie podobnej do tej z przełomu lat 40. i 50., prawda?) nie może w pełni rozwinąć swoich skrzydeł, bo, wiecie wszyscy dobrze, demokracji nie ma, wolności słowa i sztuki też nie, czarne listy, łamanie Konstytucji i cały ten pakiet dyrdymałów, który na Zachodzie jest jeszcze gdzieniegdzie kupowany, ale na szczęście coraz rzadziej brany serio.

Zachwyca, choć nie idealny

Ja wiem, że ta relacja Zuli i Wiktora to nie jest jakaś norma moralna, punkt odniesienia i wzór rozumnego (pełnego) a nie emocjonalnego (okrojonego) przeżywania miłości. Że to wszystko jakieś takie niepewne, nie do końca logiczne i racjonalne, a z drugiej strony bez porywającego szaleństwa, iskry, która (obok magicznej muzyki Marcina Maseckiego) wiodłaby nas przez film, wzruszając do głębi. I co z tego? Jak nie zachwyca, jak zachwyca!

Że może tym razem, nie tak jak przy Idzie, dałem się nabrać, bo festiwal pień i zachwytów, medialne pompowanie, Festival de Cannes? Że może lepiej by było bez tych politycznych dwuznaczności, jątrzenia na zapleczu, bo pan reżyser ewidentnie w jednej redakcji bardziej lubiany niż w drugiej, przez poprzednich ministrów bardziej hołubiony niż przez obecnego (co zresztą nie jest do końca prawdą)? A co mnie to obchodzi, zróbcie w takim razie z drugiej strony barykady podobne arcydzieło, przyklasnę tym mocniej, bo wszyscy odniesiemy z tego pożytek. Jak na razie oficjalną alternatywą są wątpliwej jakości przedsięwzięcia w stylu serialowej historii rodu Piastów – ale nic straconego, niech Zimna wojna będzie dobrym impulsem!