Twierdzisz, że nie potrafisz śpiewać? Ciekawe… A mówić potrafisz? No, to umiesz też śpiewać. Nie masz już usprawiedliwienia dla milczenia w kościele.
Pan Bóg nie oczekuje od nas (wiernych w kościele, zebranych – zwłaszcza na niedzielnej – Eucharystii), żebyśmy ustawili się w ławkach w cztery głosy, odpowiednio się przygotowali, wcześniej odbyli ze dwie próby – i, wraz z sygnałem dzwonka na wejście, wykonali wzorcowo koncert pieśni religijnych, najlepiej nadający się od razu do nagrania na płytę. To naprawdę nie o to chodzi w śpiewie w kościele.
Bardzo często jest tak, że organista napracuje się nad jakimś misternym (czyimś albo akurat improwizowanym) preludium przed pieśnią, nawet specjalnie wybierze taką, którą wszyscy znają, łaskawie wyświetli tekst na rzutniku, umiejętnie podsunie odpowiednią, wygodną, tonację, zbuduje czytelną kadencję, nada wyczuwalny puls, ciach!, każdy od razu rozpoznaje (nawet o tym nie wiedząc) czyściutką dominantę septymową, trzy-czte-ry, i… i to by było na tyle współpracy z „dołem”. Jeśli akurat na kościele nie ma kilku osób, które od razu podchwycą melodię i trochę odważniej nie zaczną używać swojego głosu, prowokując tym innych – to śpiew całego zgromadzenia liturgicznego, otwierający mszę, wyraz jedności we wspólnej wierze, staje się niewypałem, solówką organisty wraz z kilkoma śmiałkami, często doprawiony, mniej lub bardziej pikantnie, indywidualnym wyczuciem (albo jego brakiem) księdza celebransa, który (tak jest z dziewięcioma na dziesięciu), ostatnią rzeczą, o której wtedy pomyśli, to żeby wyłączyć na ten czas swój mikrofon, albo przynajmniej do niego nie śpiewać.
Dlaczego tak się dzieje? Ludzie nie potrafią śpiewać? Bzdura! Skoro cały stadion niewykształconych muzycznie ludzi (w większości mężczyzn) potrafi na cały głos śpiewać hymn narodowy i meczowe przyśpiewki, skoro na każdych lepszych imieninach, weselach i innych rodzinnych spędach dla nikogo nie stanowi problemu gromkie „Sto lat!” i wreszcie – last but not least – skoro każda Pasterka i Rezurekcja (przynajmniej u mnie) przyprawia ściany kościoła o drżenie z powodu długo oczekiwanych Wsród nocnych ciszów, Przybieżeli do Betlejów, Zwycięzców śmierci, Otrzyjcie już łzów itd. – to znaczy, że ludzie śpiewać potrafią. Ale albo im się nie chce, albo się wstydzą. Jedno i drugie wytłumaczenie – bez usprawiedliwienia.
To trochę prawda, że w naszej kulturze zanika śpiew jako taki – kiedyś był nieodłącznym elementem codzienności. Śpiewało się dzieciom, uczyło się je śpiewać, śpiewało się przy sprzątaniu, przy pracach polu, w domu, przy każdej okazji. Dziś mamy wszystko na płytach, w komputerze, na YouTube, w radio. Otaczamy się masą dźwięków, nie lubimy ciszy – ale nie śpiewamy. Kościół to chyba ostatnie miejsce, gdzie jeszcze śpiew jest tak ważny, dzięki któremu ta jedna z podstawowych umiejętności każdego człowieka może nie zostać zapomniana.
Gdy ktoś załapie, o co w tym chodzi – jakie to proste, naturalne, łatwe, przyjemne! – ten będzie chciał więcej. Za każdym razem obserwuję taki efekt wśród różnych osób, np. przy okazji wspólnego kolędowania na Boże Narodzenie („nie, nie, ja nie umiem śpiewać, nie potrafię, będę fałszował!” – później oczywiście kończy się to jedną wielką frajdą), albo na wspólnym sierpniowym śpiewaniu piosenek powstańczych w Warszawie – nie spotkałem nikogo, kto by powiedział (albo w innym miejscu skomentował) coś stylu: „ojej, jak ten pan w niebieskiej bluzie fałszował! jak ta pani w żółtym szaliku była pod dźwiękiem! jak to dziecko krzyczało, miało zaciśnięte gardło!”. Przecież każdy wie, że to nie koncert na liczący sobie kilka tysięcy głosów chór – tylko śpiew jakiegoś zgromadzenia, wyrażający wspólne emocje, jednoczący, edukujący, dający radość, wolność (nie da się tak śpiewać pod przymusem), satysfakcję. I o to samo chodzi w śpiewaniu na mszy!
Zawsze z zazdrością słucham opowieści o śląskich kościołach, w których wystarczy, żeby organista zagrał jedynie odpowiednią przygrywkę, i często może z czystym sumieniem wyłączyć swój mikrofon. Ja na swoją parafię raczej nie mogę narzekać pod tym względem – myślę, że jest to jeden z (wielu!) chlubnych wyjątków w warszawskich świątyniach. To wymaga też ode mnie – umiejętnie ten śpiew prowadzić, żeby ludzi zupełnie nie wyręczać, a nawet ich trochę „zmuszać” do śpiewania. Różnie to wychodzi, ale zasadniczo jestem z mojego „dołu” zadowolony.
Śpiewaj, śpiewaj sercem całym – ale nie tylko sercem, także ustami! Przecież w ten sposób wyraża się swoją wiarę. To tak samo jak w ogóle z zaangażowaniem w liturgię: można stać, opierając się o ścianę (albo płot) i przez całą mszę nie otworzyć ust, poza ziewaniem – a można też modlić się całym sobą, odpowiadać, dbać o gesty, postawę. Można posłuchać muzyki, coś tam pomruczeć ewentualnie pod nosem – a można też śpiewać tak, jak się potrafi (to się Panu Bogu na pewno zawsze spodoba), zarażając w ten sposób innych.
Kto kocha, ten śpiewa (św. Augustyn).
Nie kochaj na pół gwizdka – śpiewaj w pełni! Otwórz się, czyli otwórz swoje usta i wydobądź melodię, która w Tobie naprawdę jest – tyle wystarczy.
Tym artykułem chcę zacząć przyglądać się poszczególnym śpiewom, z którymi mamy do czynienia w kościele – czyli przede wszystkim podczas liturgii. Będę próbował (co jakiś czas) skupić się na różnych śpiewanych elementach mszy i zachęcić do ich świadomego przeżywania. Czyli śpiewania.