Bycie organistą parafialnym wymaga przyzwyczajenia się do dwóch przewróconych porządków w swoim życiu: zewnętrznego i wewnętrznego. Czasami trudno pogodzić je z jednoczesnym życiem w świecie, w dodatku z życiem rodzinnym. Ale… można.
Ktoś napisał w jednym z komentarzy na moim blogu, że chętnie by poczytał, jak organista spędza (przeżywa) Święta. Cóż – nie ma organisty w ogóle, więc trzeba by spytać, jak to jest u konkretnej osoby… jednak nie da się ukryć, że specyfika tej profesji powoduje u każdego organisty przeżywanie Świąt (i nie tylko tego czasu) zgoła inaczej, niż u reszty wierzącej ludzkości.
Dzięki Bogu, już poniedziałek!
Przede wszystkim tryb pracy jest inny, niż przeciętnie: organista pracuje wtedy, kiedy inni chodzą do kościoła – czyli z reguły w niestandardowych godzinach i dniach. Są pewne różnice wynikające z układu liturgii w danej parafii, ale zdecydowana większość organistów pracuje tak jak ja: mają do „obsłużenia” msze wieczorne/popołudniowe, czasami też poranne, do tego okazjonalne nabożeństwa (najczęściej przyklejone do mszy), no i oczywiście śluby i pogrzeby.
Ktoś może powiedzieć: świetny układ, praktycznie duża część dnia pozostaje wolna – i ma rację, to niewątpliwy plus tego zawodu (zamiast ośmiu godzin w pracy mam, powiedzmy, jedną lub dwie, a czasami nawet i jedyne pół). Z tym, że jest coś za coś: mam wolne wtedy, gdy inni pracują – ale również pracuję wtedy, gdy inni mają wolne. Dlatego organista w ciągu całego tygodnia nie może doczekać się nie piątku (jak wszyscy), tylko poniedziałku! Podobnie jest z jakimikolwiek Świętami, które dla mnie są raczej nie dniami wolnymi, w które można odpocząć, spędzić czas z rodziną i przyjaciółmi – ale kulminacją intensywnego trybu i czasami prawdziwym maratonem, w zależności od układu kalendarza (znajomi zawsze patrzą na mnie dziwnie, gdy cieszę się, że np. za rok 1 stycznia wypada w niedzielę).
Gdy organistą jest samotny mężczyzna (albo kobieta, nie mówiąc o siostrach zakonnych) nie jest to może tak bardzo dotkliwe – ale gros organistów (i organistek) to jednak osoby świeckie, posiadające swoje rodziny. Wówczas cała niedziela w pracy (a już na pewno całe Święta w pracy) jawią się jako istotna niedogodność tego zawodu. Trzeba liczyć na wyrozumiałość żony i reszty rodziny… ja osobiście oczywiście nie mogę narzekać 🙂 Warto w tym miejscu zaznaczyć, że raczej rzadko zdarza się, żeby organista w danej parafii mógł liczyć na jakieś zastępstwo, szczególnie podczas Świąt, tak jak choćby zakrystianin/kościelny, czy nawet ksiądz, szczególnie na większej parafii. Taka cena bycia, w pewnym sensie, niezastąpionym…
Grunt to we wszystkim znajdować (i akcentować) dobrą stronę medalu – dzięki takiemu trybowi pracy Basia może często cieszyć się moją niemal całodzienną obecnością w domu, czego większość ojców może raczej pozazdrościć. I na basen można podjechać w porach bez tłumów, i w sklepach jest luźnej, i do kina tańsze bilety przedpołudniem… Same korzyści!
W imię Ojca… w imię Ojca… w imię Ojca…
Zostawmy jednak kwestie techniczne i organizacyjne – w końcu nietypowe godziny i dni pracy nie są związane jedynie z pracą organisty, ale z wieloma innymi tzw. zawodami służebnymi, których wykonywanie w niedziele i święta nakazane nie powoduje złamania trzeciego przykazania (choćby: pracownik kina/teatru, kelner w restauracji, policjant, lekarz). Praca (a może lepiej w tym kontekście powiedzieć: posługa) organisty jest wyjątkowa i niepowtarzalna pod względem duchowym. Nikt inny – a pomijamy tutaj osoby duchowne, czyli powołane w szczególny sposób – nie ma tak nietypowego zajęcia: pracuję w kościele, utrzymuję się z posługiwania w liturgii (żaden lektor tego o sobie nie powie).
Ktoś – zwłaszcza człowiek wierzący – znów może powiedzieć: to wspaniale, do pozazdroszczenia, mieć tyle możliwości do obcowania z Panem Bogiem, być na co dzień tak blisko Niego, spędzać tyle czasu w świątyni… Rzeczywiście, coś w tym jest, z tym, że rodzi się jednocześnie kilka trudności, na czele z obecnością nieodłącznej i natrętnej towarzyszki wszystkich pracowników kościelnych (duchownych i świeckich), której na imię rutyna. To naprawdę nie jest proste, z ludzkiego i nawet fizycznego punktu widzenia, przeżywać owocnie kilka mszy dziennie. To, co dla zwykłego człowieka jest czymś odświętnym – dla mnie jest codziennością. Chrześcijanin przychodzi do świątyni zwykle co jakiś czas, żeby zaczerpnąć z jej skarbca – ja jestem w niej codziennie i odczuwam nieraz pewien rodzaj przesytu.
Z własnego doświadczenia, ale też doświadczenia wielu innych organistów, często starszych ode mnie stażem o wiele lat, widzę, że konieczna jest tutaj zdrowa równowaga, żeby nie „przegiąć” w żadną stronę: czyli nie stać się tylko religijnym, co wcale nie musi oznaczać wierzącym – ale też poprzez rutynę nie utracić wiary i przeobrazić się w kościelnego grajka, muzycznie nawet na przyzwoitym poziomie, ale wewnętrznie zupełnie obojętnego na to, w czym uczestniczy. Mam nadzieję, że to nikogo nie zgorszy – ale doskonale wiem już, co to znaczy umieć grać na mszy na pełnym automacie, jednocześnie czytając książkę i odpisując na Facebooku (bez żadnego uszczerbku dla zewnętrznego brzmienia). Nie mówiąc już o ślubach i pogrzebach, które już naprawdę wyglądają niemal identycznie, wciąż te same czytania, te same śpiewy, te same kazania wysłuchane po raz setny…
A przecież, z czego wielu nie zdaje sobie chyba sprawy, organista jest tak samo posługującym podczas mszy, jak lektor lub ministrant (w pewnym sensie nawet więcej, będąc współpracownikiem prezbitera w kształtowaniu liturgii). Tak naprawdę powinienem grać w komży. Ale wyobraźcie sobie ministranta, który musi służyć do sześciu mszy pod rząd. W praktyce wygląda to tak, że jedna msza niedzielna jest traktowana jako „swoja”, natomiast reszta – jako udział modlitewny, posługa swoim talentem, ale już bez tak mocnego osobistego zaangażowania.
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak niesamowitym jest przeżywanie niedzieli podczas urlopu, gdy można pójść do kościoła z żoną, jak normalny człowiek, na jedną (!) mszę, spokojnie usiąść w ławce, skupić się tylko na tym, co dzieje się na ołtarzu, bez wertowania śpiewników, ustawiania registracji, regulacji rzutnika i obserwacji nawy pod kątek ilości zwrotek. Chociaż na „Pan z wami” palce i tak układają się do odpowiedzi.
Dziękuję za fajne przemyślenie.
Też jestem organistą choć w trochę innej sytuacji, bo pracuję zawodowo od pn-sob, a w niedzielę i czasem wieczorami na dniu powszednim gram w kościele i mimo , że w poniedziałki chodzę do „normalnej” pracy to zawsze czekam weekendu, bo lubię grać w kościele. Pomagają:) mi w posłudze 2 córki, które niemal co niedzielę zabieram na wszystkie 4-ry msze (siedzą w szafie organowej i oglądają bajki na laptopie, żona gra w innym kościele, ale tam w zimie temp. poniżej zera). Czasem dostaję bzika….. Powodzenia w posłudze i byle do poniedziałku:)
Dzięki również 🙂
Zabawa mojej córki na chórze (samodzielna) to na razie abstrakcja… ale szybko rośnie 🙂
Pozdrawiam.
To jeszcze z życia organiściny
Nigdy nie przypuszczałam, że będę żoną organisty i wiele
spraw było dla mnie zaskoczeniem – czasem szokiem i zmieniło na dobre moje
miejsce w kościele i myślenie o wierze.
Po pierwsze, ratujemy resztki rodzinności świąt – każda
godzina pomiędzy mszami to czas wykorzystywany na bycie razem. Z tego też
względu moja rodzina opracowuje logistykę na długo przed świętami, w tym roku
rozpisany plan zadań wisiał na lodówce, a kalkulacje musieliśmy rozszerzyć o
kwestię fotelika samochodowego Basi. Ale i tak formę organisty sprawdza się
przy wiosennej zmianie czasu w Niedzielę Wielkanocną – w tym roku też tak
będzie – nie wiem jak on może pracować po takiej nocy…
Po drugie, nie dziwią mnie już w domu kolędy we wrześniu, w
końcu ktoś to kiedyś musi przygotować szczególnie, jeśli w grę wchodzi jeszcze chór.
Dlatego już „Last Christmas” słyszane w supermarkecie w listopadzie nie robi na
mnie wrażenia.
Po trzecie, organista jest osobą publiczną, bywa, że
rozszerza się to na żonę – do dziś mnie to stresuje i był czas, że upierałam
się nie wchodzić na chór, by pozostać incognito… Szczęśliwie już mi trochę
przeszło 😉 Nadal chór jest dla mnie obszarem, gdzie czuję się nieswojo, ale
to, że dla wielu nieznanych mi osób jestem kimś „swoim” dopiero uczę się
doceniać.
No i wreszcie na koniec: zawód męża zbliżył mnie do Kościoła
i on sobie może gadać o rutynie*, ale dla mnie to jest wciąż wiosna. Z osoby
wbitej w kąt i często nawet nie dostrzegającej szczegółów liturgii zmieniłam
się w uczestnika z szeroką perspektywą. Z wysoka lepiej widać.
* Dla moich bliskich i dla mnie na początku czymś trudnym do
pojęcia było, że pogrzeb nie wywołuje przygnębienia męża, a śluby
podekscytowania.
PS. Całe szczęście, że te tony świątecznych białych koszul
sam sobie prasuje i nie wymaga ode mnie wiązania krawata.
Powiem Ci, że nigdy nie patrzyłam na organistów w ten sposób i nigdy nie zwracałam zbytnio uwagi ani na chórzystów, ani na organy w Kościele. Ale myślę sobie, że jeśli robisz coś z serca, i nie ważne czy to jest granie, śpiewanie, malowanie, to może dawac to ogromna safysfakcję, której tak bardzo nam potrzeba w tym zabieganym materialnym świecie:)
Urlop na żądanie nie wchodzi w grę – jak czytam. Z tym Facebookiem i książką to mnie zaskoczyło – „granie na automacie”. Tak zapytam, czy organista może zostać po godzinach i zagrać tylko dla siebie?
Tak, oczywiście, że organista może (i powinien) grać na organach również gdy nikogo nie ma w kościele. To jest kwestia ćwiczenia, raczej niewiele osób może sobie pozwolić na organy w domu (a na pewno nie tak duże jak w kościele).
Dziękuję za tekst! 🙂
Ale mam jeszcze kilka pytań:
1. Czy masz zamontowane jakieś lusterko wsteczne żeby widzieć co dzieje się przy ołtarzu?
2. Jaki jest Twój stosunek do ludzi? Czy odczuwasz satysfakcję kiedy śpiewają w czasie Mszy?:-) czy starasz się ich uczyć jakichś nowych kawałków?
3. Czy w ogóle słyszysz śpiewających ludzi?
4. Czy zmieniasz repertuar pomiędzy Mszami?
5. Czy sam ustalasz repertuar?
🙂
Też nie myślałem nigdy o rutynie organistów. Są jakieś specjalne rekolekcje dla Waszego fachu?
Konkretne pytania, to lubię 🙂
1. Nie mam lusterka, bo siedzę przodem do ołtarza. Ale w wielu kościołach rzeczywiście jest potrzebne. Albo kamerka 😉
2. Staram się nie traktować ich jak jakiejś masy na dole – chociaż muzycznie trochę tak jest. Nie jest łatwe tak pokierować śpiewem i grą, żeby bardziej oni śpiewali. To nie Śląsk, niestety, gdzie wystarczy zagrać przygrywkę i cały kościół kontynuuje 🙂 – u mnie coś takiego to tylko na pasterce i rezurekcji. Ale staram się nie śpiewać cały czas.
3. Słyszę, o ile ktoś nie stoi obok i w tym nie przeszkadza…
4. W niedzielę mam raczej stały repertuar na wszystkich mszach.
5. Sam, chociaż nie ukrywam że posiłkuję się czasami propozycjami http://musicamsacram.pl/ – są poprawne, zharmonizowane z antyfonami, tekstami czytań itp. Ale każda parafia ma swoje zwyczaje, trudno to uśrednić na wszystkie kościoły.
Rekolekcje mamy, oczywiście – na początku Wielkiego Postu. Niedługo się wybieram!
Z zaciekawieniem przeczytałam ten post.
Podobnie jak i inne na Państwa blogu : – )
Pozdrawiam